Alma Pater

Zaraza, znowu.
Kolejny raz brak mi pewności.
Wyczucia w wykonywanym przeze mnie fachu.
Zawodzie, rzekomo na lata.
Choć może tylko sezonowo?

Bies jeden wie.
Symbiozy napędzającej brak.
Od początku.

Wstałem.
Wystarczająco wcześnie, lecz jednak trochę później.
Dziwna to sprawa z biologicznym budzicielem.
I choć chciałoby się nieco sprostować, siła robi swoje.
Zaprzecza rzeczywistym faktom.
W głowie mam porządek, lecz w kącie umysłu odzywa się świadomość stanowczo niesprzyjających warunków pogodowych, które w znaczącym stopniu mogą wpłynąć na proces kreacji.

Proces wdziewania odbywa się całkiem płynnie, reszta przychodzi sama. Ładuję do plecaka swoje manatki, wszelkie (nie)zbędne akcesoria. Tymczasem mina statywu coraz częściej wyraża swą dezaprobatę powiązaną z bieżącą sytuacją twórczą. Nie potrafię nijak zareagować na swe podejrzenia, chciałbym jeno wyjść na czas ze swego rzekomego hotelu, zdążając tym samym na wyznaczony autobus. Ten jednak zdaje się nie słyszeć mych ówczesnych założeń i funkcjonuje według sobie tylko znanego harmonogramu. Cały zapas czasu poszedł na spacer, dyskomfort wkrada się w szeregi mej ostoi.
Mimo faktów wyraźnie niesprzyjających, moja podróż przebiega nad wyraz normalnie.
Na tyle normalnie i nieświadomie, że w sukurs memu nieokrzesaniu przyjść musi pewien rodzaj niezidentyfikowanego zmysłu informujący mnie o sytuacjach wyjątkowych bądź odkrytych plecach. Wyjmuję dzwiękodajne zatyczki, po czym odwracam się w sposób, w jaki stawia się krok naprzód. Punkt i strata jednocześnie; przeszedłem miejsce spotkania, lecz prawidłowo wykryłem prezencję zdezorientowanego mym obojętnym minięciem kompana.
Pomimo kiepskiego startu już parę minut później cała domyślna trójka wdziera się niepozornie na teren, z którego wejdzie do obranego za cel wycieczki punktu widowiskowego z niegdysiejszymi aspiracjami na miano opuszczonej świeżynki.
Gdybym trafił na chęć powrotu do Fotonu kilka miesięcy wcześniej, zapewne miałbym co fotografować. Pragnienia takiego jednak do siebie nie dopuściłem i w momencie wkroczenia na teren, cel zastałem bynajmniej rozpierduszony. Kto żałował, ten żałuje, sam wolę bardziej wymagające zadania.
Wolałbym również spać sobie dalej, gdy inni siedzą w szkołach lub pracy a sam mam wolne, sesyjne dni, lecz robota sama się nie wykona i po wejściu na dach i wciśnięciu kilka razy spustu w trybie „byle jak, i tak zemrę”, w końcu w mej jednostce percepcyjnej zaczyna pojawiać się coś na kształt chęci tworzenia.
Próżno utożsamiać to z prehistoryczną prezencją nawiedzającą kreatorów, znaną bliżej jako wena, lecz nie było źle i łącząc siły aparatowo-mobilne starałem się stworzyć coś sensownego.


Do konfrontacji dochodzi nagle.

Z wcześniejszego kontekstu wynikło, że byłem owego dnia z dwoma osobami towarzyszącymi. Skład raczej stały, toteż po klasycznym rozdzieleniu zapomnieliśmy o jednej, istotnej rzeczy – o tym, że niekoniecznie my jedni wybraliśmy ów budynek jako miejsce atrakcji. Pech, lub szczęście chciał, że natrafiam na jegomościa jako pierwszy. Będąc na schodach dostrzegam kątem oka falujący cień w korytarzu, chwilę później do mych uszu dochodzi charakterystyczny szelest. Rozglądam się w poszukiwaniu kompanów, lecz ci znaleźli się w miejscu, z dostępem blokowanym przez szemranego typa.
Serce zaczyna bić trochę szybciej, umysł zwalnia w momencie, gdy mężczyzna przykłada palec do ust. Moja reakcja jest natychmiastowa, instynktowna i po chwili stoję obok bezdomnego wwiercając swój nierozsądnie śmiały wzrok w jego oblicze. Wraz z owym zabiegiem słyszę swoje słowa, które brzmią mniej więcej jak: cześć, co tam? Paradoksalna postawa, lecz chłop jakby dostrzegł moją trzeźwą pewność i chyłkiem wycofał się z pierwotnych, znanych tylko sobie, zamiarów.
W odpowiedzi na swe jasno-ciemne pytanie dostaję jednak chaos. Ewidentny wpływ spożytego w niedalekiej przeszłości alkoholu, bądź po prostu bycie niespełna rozumu skutkuje w szaleńczej historii o interesie Pana Bezdomnego. Zimno mu, ewidentnie, lecz noclegi oferowane przez opuszczone budynki nie należą do komfortowych, zwłaszcza w zimie. Po chwili grozy pojawia się jednak gwóźdź programu – litość.
Na jego nieszczęście, choć zostałem obdarzony ponadprzeciętną wrażliwością w niektórych otaczających mnie sferach, w tym wypadku jednak bezwzględnie zaprezentować mi przyszło brak empatii oraz datków na cele charytatywno-libacyjne.

Okazuje się jednak, że wśród szeregu wtorkowych eksploratorów znajduje się ktoś, kto uzupełni mój brak oczekiwanego wyposażenia.
On, człek z pozoru pozorów nie stwarzający.
Ktoś, kto na tym padole nieszczęść i płaczu rozpali ognisko zagorzałej nadziei w ludzkość.
Ktoś, kto zaspokoi pragnienie człowieka bez tożsamości.
Podtrzyma jego celową, lecz nieświadomą owego faktu tułaczkę.
Wzniesienie.

Otóż, nie tym razem.
Widząc łapczywy wzrok wkraczam z pomocą karmicielowi, ostrzegam przed możliwymi następstwami.
Uwolnić sumienia od macek ssawcy*.

Dalsze poznanie realizujemy wzorcowo. Gdyby istniał jakiś podręcznik o eksplorowaniu opuszczonych miejsc, zapewne wyszlibyśmy na maniaków owego dzieła. Oczywiście, jeśli tylko w nazwie znajdowałoby się słowo „niepoprawnie” lub „lekceważąco”.
Piętro po piętrze odkrywamy te zgliszcza niczym Bursztynową Komnatę, choć nie ukrywam, że nienadawanie sprawie presji powoduje u mnie znaczące zubożenie powstających podczas wizyty przenośnych obrazków. Dzięki temu widzę mniej, choć prawdopodobnie nadal jestem w formie. Klasy Zero z tego nie zrobię i może to nawet lepiej, okazja staje się dogodną do relaksu.


Koniec zbliża się kolejnymi piętrami, wkrótce zbliżymy się do poziomu równego ziemi.
Na deser szykuję jednak coś dodatkowego, kompani nie do końca wiedzą co.
Pewna dawka adrenaliny na urozmaicenie tego poranka nie zaszkodzi nikomu, oczywiście dopóki pozostajemy incognito.
Wkroczenia dokonujemy do finalnego budynku, w którym czeka aula oraz nieistotne pomieszczenia gastronomiczno-administracyjne. Zdecydowanie skupiamy się na pierwszym, a po zostawieniu ekologicznego autografu przez wiodącego prym w rankingu życiowego doświadczenia powoli zaczynamy się wycofywać.

Na zewnątrz czeka zimno. Szklane i miażdżące. Białe.

Wtenczas rozrywki doznałem doprawdy budującej.
I choć od presji uciekłem już miesiące temu, coś nadal napędza maszynę.
Zatem dopóki tak się dzieje, dopóty publikuję.


~
A cieniem ogniska – mrok.
Wszystko objawia się jako nic.
Powtórny powrót nieznanych lic.
Czas… za dłoń chwycił tłok.


*

ssawca – przeciwieństwo dawcy.

Podziel się ze mną swą opinią!