Byli sobie kiedyś bracia z drewna, którzy nieustannie się spierali. W niemal każdej kwestii coś ich różniło, można by nawet stwierdzić, że robili to dla pokazu.
Pewnego razu, ich ojciec i król jednocześnie, nie zdzierżył. Rozsierdzony wiecznymi waśniami swych następców stwierdził, iż aby rządzić drewnem żywym i uśpionym należy być dorosłym osobnikiem, skorym do kompromisu i ugody. Postanowił pokazać im kawałek okrutnego świata i wybrał się wraz z nimi do Wielkiej Sterowni.
(Miejsce, z którego zarządzano wszelkimi jednostkami wykorzystującymi drewno w produkcji.)
Przerażeni bracia patrzyli na wszystkie stanowiska tego niewolniczego przemysłu, z każdą sekundą coraz jaśniej rozumiejąc intencje ojca. Ten po efektownej przerwie odezwał się głosem karcącego nauczyciela:
„Czas się w końcu nauczyć zgody i poznać smak ciężkiej pracy. Wysyłam was obu do pewnej papierni. Jako moi synowie, musicie wiedzieć na czym polegają rządy, bo za kilka dobrych lat przejmiecie pałeczkę. I choć wydawać wam się może, że to kara, wiedzcie, iż czeka na was miejsce zarządcy, dotychczas świetnie prosperującego, zakładu.”
Tak też się stało, drewniani bracia przejęli najważniejszą funkcję administracyjną. Początkowo obaj byli przytłoczeni wielkością zadania, lecz gdy już dotarło do nich, że prędko się z tego nie wywiną, wówczas nastały pierwsze zmiany, a wraz z tym – potyczki.
Zaczęło się skromnie, brak kontroli maszyn doprowadził do przegrzania jednej z nich, czego skutkiem był pożar. Napięcie w zakładzie rosło z każdym dniem, nawet gdy nie występowały żadne poróżnienia – zwyczajnie z natury braci.
Pewnego razu miarka się przebrała.
Komin wyrzucił obłok o kolorze miedzi. Międzyzakładowy znak upadłości przeciął niebo na pół, niczym grom zwiastujący początek końca.
Tłumy zebrane przed budynkiem biurowym postanowiły szturmować do upadłego. Praca w fabryce papieru pod rządem drewnianych braci doprowadziła do szału kilka setek mężczyzn.
Przedzielona kotarą na dwie równe części siedziba podłych zarządców wypełniła się dźwiękiem biegających nóg. Obaj bracia obserwowali cały ten protest przez okno, będąc od siebie zaledwie kilkanaście centymetrów, lecz jednak jakby w dwóch innych pomieszczeniach.
Jeden z nich usłyszał westchnienie drugiego tuż obok swego ucha, zerwał zasłonę i rzucił się na swego klona bombardując go swym bezczelnym zarzutem.
„Zobacz co narobiłeś, jesteśmy zgubieni!!!”
Echo rozniosło ostatnie słowo po zakładzie, chwilę potem ryknął tłum i do kanciapy drewniaków wkroczyli posłańcy buntu.
Pochwycono dwóch łapserdaków, wyniesiono ich na tyły zakładu, po czym okolicą zawładnął potężny głos.
„Synowie moi, zawiedliście mnie niemiłosiernie.”
Wybawienie? Pomyśleli bracia. Niestety, ich ojciec wypowiadał słowa wyroku.
„Do końca wierzyłem, iż okażecie mi szacunek i uratujecie swe stracone dusze przed potępieniem. Robiłem wszystko, wasze obowiązki ograniczyłem do minimum! Lecz nawet to nie pomogło. Teraz, pozostaje jedno. Niech lud wypełni swoją wolę.”
Dwie wielkie dziury, do których wlano świeży beton spoczywały po sąsiedzku. Drżąca od rwetesu materia zaprosiła skazańców na ich własny pogrzeb.
Wyjątek był jeden.
Przymurowano ich żywcem, łącząc w jedność. Tak, aby ich własna więź przypominała wszystkim drewnianym istotom, o tym, aby szanować bliźniego w realizacji wspólnego celu.
Pomnik ten stoi do dziś, przykryty nieco bluszczem, lecz zachowawszy swoje kontury. I nawet mimo wyburzenia ogromnej części zakładów papierniczych, dwaj bracia zwani przez eksploratorów „Braćmi Pinokio”, zostali pominięci przez buldożery, aby mogli odbywać swoją wieczną karę.