Gory-ny-cz

3:27, powoli robi się jasno.

Czekamy, obserwujemy, zabezpieczamy. Nie ma mowy o zamuleniu, stopniowo wzbiera we krwi adrenalina. Micklas już na terenie, w krzakach, ja – Weyk, na drzewie, Hristph ustawia kolce. Wszystko dopracowane, lecz zawsze trzeba mieć jakiś margines.
Na taki skok zaczynamy się szykować zazwyczaj jakieś dwa tygodnie wstecz. Najpierw przelot bojowym dronem, zrzut mobilnej jednostki infiltracyjnej, obserwacja stanowisk i terenu. Potem oczywiście trzeba jakoś wydostać szpiega i skupić się na szczegółowym planie zdobycia celu.
W tym wypadku nie było inaczej, schematy cieciowskich obchodów udało się poznać przy pierwszym wylocie i nie było to nic skomplikowanego. Na koniec pozostawało dociągnięcie wejścia do budynku, z czym mieliśmy największy problem, gdyż dzień przed skokiem załatano upatrzoną wcześniej dziurę w oknie na parterze. Z poziomu ziemi wszystko inne również było niedostępne, największe prawdopodobieństwo wejścia pozostawało poprzez wyższe piętra.
Siedząc na drzewie wyciągnąłem latarkę i po chwili zmagań z gwintem odkręciłem soczewkę. Genialna i kompaktowa opcja pozwalająca na przekształcenie źródła światła w przybliżający monokular i tym razem nie zawiodła. Wysokość, na której się znajdowałem pozwoliła mi na odkrycie pewnego istotnego faktu. Budynek, który obraliśmy za cel akcji od południowej strony posiadał kilka „balkonów”. Owym istotnym faktem było połączenie z drabinami. Najdalej położony balkon miał uchylone drzwiczki okna, zatem jeśli się nie okaże, że drabina jest ucięta na wysokości dla nas niedostępnej, wtedy mamy idealne wejście.

dsc02665
Uśmiechnąłem się na myśl o adekwatnym skojarzeniu – akcję przechrzcimy mianem Szaberdach, albowiem już na samym początku wylądujemy niemal na dachu.

dsc02669
Raptownie poczułem wibrację na prawym nadgarstku – 4:05, fluory na tarczy zegarka jasno świadczą o tym, iż muszę schodzić z drzewa.
Za 15 minut zaczynamy.

dsc02560-pano

Zapomniałem, jak zgrany duet tworzy nasza trójka. Chciałoby się powiedzieć coś więcej na temat minuty zawartej pomiędzy 4:20 a 4:21, lecz tak się złożyło, iż moja stopa niespodziewanie znalazła się wewnątrz budynku. Czysta automatyka, nic nie poradzę. Dwa tysiące sto trzydzieści siedem setnych sekundy później rozlega się ostatnie głuche stęknięcie blachy balkonu, wszyscy w środku.
Cztery kondygnacje szabru, trafiła nam się istna perełka.
Zakładamy maski i jazda.

dsc02586 dsc02588-hdr

dsc02589
Miejsce to pełne jest różnych woni przechodzących przez filtry bez problemu. Niemal w każdym pomieszczeniu natykaliśmy się na aparaturę gorzelniczą, wielkie gąsiory lub masę szklanych probówek oraz innych tajemniczych naczyń przydatnych w tym fachu. Na pewno dużo z tych rzeczy jest wartościowych, lecz szkło ma to do siebie, iż łatwo zmienia swój kształt i staje się wyjątkowo ostre, zatem jest też trudne w przenoszeniu w ścisku. Oprócz najrozmaitszych szklanych narzędzi bardzo dużo było tutaj złomu. Większość normalnych ludzi ma na to różne, wymyślne nazwy, takie jak: wsporniki, pręty kondygnacyjne, rury ciepłownicze, kadzie, kotły, drabiny, blaszane drzwi, metalowe powietrze, podesty, ściany, kraty i tym podobne, lecz dla nas wszystkie wyżej wymienione cuda istnieją pod jedną, wspomnianą wcześniej nazwą – złom.

Twe serce się raduje,
Jak widzisz wokół teren,
Gdzie tony już pakuje,
Przyjaciel z przyjacielem,
Złomu.

W kolejnym pomieszczeniu,
Już drugi wór jest pełen,
Nie oprzesz się wrażeniu,
Iż piekła tu suweren,
Rezyduje.

I patrzysz na nich blady,
Bo coś ci nie pasuje,
Gdy w świetle kartonady,
Dostrzegasz jak faluje,
Atmosfera.

Poniekąd chcesz uciekać,
Lecz stoisz tam jak wryty,
I nic, tylko poczekać,
Aż diabeł tam ukryty,
Z pieczęci,

Wychynie.

(Na skutek debilizmu)

*

Jak to w takich chwilach bywa, szybka analiza sytuacji oraz odpowiedni refleks potrafią uratować skórę. Do tego dochodzi odległość od źródła zagrożenia, jako najistotniejszy czynnik. Hristph, który szukając planu obiektu, dokopał się wśród papierów do misternie zapisanego dokumentu, na pewno nie spodziewał się, iż przełamanie pieczęci nań zawartej tak potwornie się dla niego skończy. Jedyne co przed ową interakcją usłyszeli Micklas i Weyk to coś w stylu „1917 rok, no na pewno…” wypowiedziane słowami, które dla osoby będącej naocznym świadkiem uwolnienia zaklętego Gorynycza, notowane są w pamięci jako: 1917 rok, no na pewno….
Tak, czy owak Hristph zginął na miejscu, potraktowany bezpośrednio falą toksycznej śliny. Wyobraź sobie, Niewidzialny Obserwatorze, iż jesteś przez (niemal) 99 lat zamknięty w kawałku pergaminu okraszonego blokadą, będąc równocześnie sparaliżowanym, niezdolnym do jakiejkolwiek, nawet najmniejszej interakcji. Całe lata gromadzi się w tobie ślina, której przecież nie jesteś w stanie połknąć. Będąc trójgłowym, długim na (zależnie od dnia) 6-9 metrów, jadowitym wężem, śliny pomieścić możesz w sobie litry. Zatem gdy dostajesz w końcu możliwość czegokolwiek innego niż wegetacja, to uwierz, że pierwszą wykonaną przez ciebie czynnością jest wyrzucenie z siebie ogromnej ilości nagromadzonej toksyny. Gdziekolwiek.

Wyczerpany przez lata klątwy gad upadł na nierównomierne podłoże pokryte parującym śluzem. Częściowo pod nim leżało bezwładnie ciało szabrownika, a kolejny, który chwilę wcześniej zdjął swoją maskę właśnie padał w objęcia trzeciego, który stał na straży, lecz dostatecznie blisko, aby zareagować.
Dwa worki stały pośrodku całego zajścia. Pierwszy był wypełniony pociętymi rurami ciepłowniczymi, wspornikami, ścianami, kawałkami drabin i różnymi podobnymi, zaś drugi dyplomatycznie zawierał sam złom.

Gorynycz potrzebował regeneracji.
Pozostali przy częściowym życiu szabrownicy potrzebowali uciec.
Narrator potrzebuje przerwy.

*

Do kaduka, cóż za imbecyl! A mówiłem, ładujemy tylko złom! Nic do tego zakutego łba nie dotarło! Teraz nie dość, że muszę uciekać z nieprzytomnym Micklasem na rękach, to nie wiem, co z tym Hristphem. Być może należy o nim już myśleć w kategorii martwych, biorąc pod uwagę to, co kwas zrobił z otoczeniem, i jak otumanił niesionego. Nie pamiętam jak doszedłem do schodów. Następny obraz przedstawiał salę z wielkimi kadziami z częściową podłogą z krat. Obok niej znajdowało się pomieszczenie z dużą ilością wiszącego złomu i złomem reggae. Zaczęło mi się robić ciężko, musiałem znaleźć względnie bezpieczny kąt. Względnie, gdyż trzeba było wziąć pod uwagę fakt, iż w każdej chwili może dojść do starcia ze śmiertelnym gadem.

Na tym samym piętrze mieściła się camera będąca niegdyś prawdopodobnie rozdzielnią. Ciemno tu niczym w jakimś grobowcu, lecz przynajmniej istnieje możliwość odizolowania od reszty budynku. Oparłem Micklasa o ścianę, skierowałem światło latarki na sufit, ażeby rozproszyło się równomiernie po całym pomieszczeniu. Po raz pierwszy spojrzałem na twarz mego kompana i ledwo powstrzymałem wychodzący z mej gardzieli krzyk. Kamienne lico, zastygnięty grymas strachu. Cholera, co mam robić? Zerwałem z siebie maskę, zbierało mi się na wymioty. Wytarłem spocone czoło, chcąc nieco uspokoić nagły wybuch paniki. Kilka wdechów i wydechów, po chwili jestem już spokojny. Teraz czas na konfrontację z rzeczywistością.
Nieciekawa sytuacja: towarzysz będący niezdolny do samodzielnego funkcjonowania na czas nieokreślony, do tego piętro, na którym znajduje się wyjście z obiektu jest zajęte przez Żmija. Nie wspominając o straconym złomie… Cholera, trzeba szybko działać, lecz jednocześnie pamiętać o zachowaniu rozsądku. Jak by to…
Potrząsnąłem Micklasem – nic.
Siarczysty policzek – jakby mrugnął.
A jeżeli…
-Kontaktujesz? – spytałem szeptem.
Mrugnięcie, kurwa

Dedukcjo, dlaczego mi to robisz?

Sparaliżowany motorycznie kompan, świadom rzeczywistości, świetnie.
Co mam robić? Zapytałem sam siebie.
Nie wiedziałem, nie myślałem. Patowa sytuacja, co by nie mówić. Mentalny chaos, może jeszcze pod drzwiami czeka bestialski gad? Wolę chyba nie myśleć.

*

Jak pomyślał, tak też przestał myśleć.
Wstał, złapał swą uniwersalną latarkę, nieostrożnie odchylił drzwi.
Miał szczęście, lecz tego nie zauważył. Prąc do przodu, uzbroił się się w kawałek żelaznego pręta, będącego niegdyś częścią rusztowania okalającego jeden z kotłów. Dzierżył go tak, jakby po raz pierwszy jadł sushi pałeczkami. Po schodach wszedł nie uwzględniając stopni i kilka razy rozdeptał rozsypane dookoła szklane probówki. Nie czuł bólu, zapomniał nawet o oddychaniu. Gdy Gorynycz wychynął zza rogu, nie zwrócił uwagi na fakt, iż jedynie jedna z trzech głów może być uznawana za żywą i poprawnie funkcjonującą, a pozostałe dwie wloką się bezwładnie za chyżo podążającym korpusem. Kilka sekund później padł na twarz bez przytomności. Przyczyną prawdopodobnie było niedotlenienie. Jak widzisz, Niewidzialny Obserwatorze, nawet wszechwiedzący narrator czasami ma gorsze dni i chwile niepewności. Wtedy zazwyczaj używamy słowa prawdopodobnie, żeby nie robić Ci przykrości oraz uchronić się od ewentualnych pozwów spowodowanych niezgodnością z oryginałem. Wracając do Weyka, wyszło na to, iż sam sobie uratował życie, zapominając o nałożeniu maski oraz o ważnej czynności życiowej polegającej na korzystaniu z płuc. Dlaczego uratował? Nie tak prędko łotrze, poczekaj!
Ktoś, kto zna się na medycynie, stwierdziłby zgon Niemyślącego Jegomościa, natomiast ktoś, kto się nie zna na medycynie i nie jest ślepym ignorantem, wiedziałby, że w praktyce bywa różnie, a śmierć kliniczna nie oznacza śmierci biologicznej.

dsc02662
Czas na jakieś wnioski. Po zdjęciu klątwy Gorynycz pojawił się wraz z trzema głowami. Sprawnymi, choć zawierającymi litry jadowitego kwasu. Chwilę później opadła mu pierwsza głowa. Druga w sumie też, gdyż tak starodawne stworzenie nie uznaje czegoś takiego jak paraliż i jeżeli widzi, iż ofiara przestaje reagować na bodźce, automatycznie uznaje ją za martwą. Każdy, kto funkcjonował kiedyś z trzema głowami, będzie wiedział, jak trudno dojść do porozumienia. Wielka jest cena w zamian za zwiększoną efektywność działania, lecz kto powiedział, że cokolwiek na tym świecie jest za darmo? No właśnie.
Logiczny zatem jest fakt, iż po zredukowaniu potencjalnego zagrożenia, Żmij pozbawia się (drogą losowania) jednej z głów. Jedyny problem jest taki, iż nie jest to zbyt rozumne stworzenie i robi to permanentnie. Tak jak wcześniej podkreśliłem, paraliż, to paraliż, lecz śmierć kliniczna znacząco odbiega od biologicznej.
Podświadomy podstęp przestraszonego łotrzyka o lwiej brawurze. Lecz nie było tak wspaniale jak by się mogło wydawać, albowiem nim bohater się ocknął, do jego otwartej jamy ustnej wpłynęła drobinka pośmiertnej wydzieliny gada.

*

Co, jak, gdzie, kiedy, dlaczego?
Nie. Cierpię. Natłoku. Myśli.
Trudnojestcokolwiekwtedyustabilizować.
Z
a
d
u
ż
o
.
Ależ gorzko, co do jasnej…

*

Tak to niestety czasami bywa.
Z trójki szabrowników żaden nie wyszedł zwycięsko.
Jeden odszedł permanentnie, lecz nie wydaje się to straszne, gdy skonfrontowane z faktem, iż dwóch pozostałych zyskało status inwalidów.
Niebyt, niemoc oraz niedomoga, lub mówiąc dosadniej: sczeźnięcie, kalectwo i gorzki posmak w ustach do końca życia.

A wszystko z powodu worków wypełnionych:

  • pociętymi rurami ciepłowniczymi, wspornikami, ścianami, kawałkami drabin itp.*
  • złomem.*

*niepotrzebne skreślić.


Kreatura będąca owym Gorynyczem (tudzież Żmijem) została wykreowana na podstawie twórczości post-apokaliptycznej Denisa Szabałowa, lecz poniekąd zgodna jest również z wierzeniami Słowian oraz procesami zachodzącymi w jednostce myślowej autora.


To, co na pierwszy rzut oka może wydawać się niewidoczne, nie oznacza, iż wcale go nie ma.

dsc02531

Podziel się ze mną swą opinią!