H


– Mam ochotę na urbex.
– W sumie… Ostatni raz byłem… w lutym? Kupa czasu, niemal rok.
– Dziwne, a masz coś?
– Być może, niebawem dam znać.


Na początku było jasno. Bardzo jasno. Stanowczo zbyt kurewsko jasno.
Jak dla demona, rzecz ciemna.

OCZYWIŚCIE.

Mesharmeglanidyus Ferotricyan zrozumiał.
Tego, że uda mu się wyjść cało, nie brał nawet pod uwagę. Zdumiony był nawet, że jego świadomość wciąż funkcjonuje. Jak było z powłoką solną, tego nie czuł i nie wiedział. Za dużo czynników do uwzględnienia, co automatycznie kończyło się fiaskiem. Póki co pozostawał mu krytycznie rzęsisty byt, który potencjalnie ma swój koniec, lecz zawsze nieznany.
Wraz z nieprzebraną jasnością dookoła odczuć można było letnie ciepło. Nic wielkiego, ale było to kolejnym niesprzyjającym czynnikiem dla demonicznej istoty. Jak niepowszechnie wiadomo, wszelkie twory zła należy utożsamiać z pewnymi procesami chemicznymi opierającymi się na bazie toksycznej soli, stąd też nazwa powłoki. Rzecz to niezwykle logiczna, gdyby przeanalizować niektóre uzusy behawioralne wśród owych kreatur, acz niekoniecznie tak domyślna, albowiem owa solna toksyczność objawia się w momentach bliżej nieokreślonych, losowych wręcz przypadkach, które naznaczają potężną część zjawisk poczuciem stłamszenia.
Letnie ciepło było więc czymś ewidentnie nieprzyjemnym dla Mesharme-Fa, gdyż w cieple, sól znacząco zyskuje, uwydatniając się w procesach zachodzących w organizmach zwykłych wszeteczników, a bardziej dosłownie – w ludzkim pocie; zimno zaś dopomaga w utwardzeniu struktury. Obecna sytuacja nie była w najmniejszym stopniu korzystna dla Solnego Pana, gdyż nie zezwalała na żadną z wyżej wymienionych roszad, toteż wskaźnik rozsierdzenia aż rozsadzało, tryskając krystalizującym się roztworem na wsze strony.
Sam breweriusz nie znał jeszcze do końca swej sytuacji, gdyż pierwszy raz przyszło mu się regenerować.
A wcale nie było tak patowo.


Rzadko się zdarza, że na akcję idziemy o tak późnej porze. Godziny blisko południowe są zazwyczaj niezbyt przyjaznym okresem dla wszelkich planowanych manewrów – występuje wówczas wyjątkowo grząski grunt infiltracyjny. Innymi słowy: łatwo wpaść w kabałę.
Co więcej, skład niespodziewanie uległ zmianie i dnia owego, w miejsce „tego drugiego”, przyszło mi współpracować z mym starym, ale pioruńsko doświadczonym znajomym. Jak by na to wszystko nie patrzeć, wypad zapowiadał się spokojnie, niczym niedzielna przechadzka podsumowująca tydzień wypełniony próbnymi manewrami. Lekko, świeżo, ogromnie oczyszczająco.
Choć nie dostaliśmy również zbyt wielu detali.


Pierwsze chwile były uporczywe. Po zmianie profesji, ewidentnie utraciłem pewność w niektórych sferach piastowanego ponownie, lecz tymczasowo, stanowiska, co widoczne było przede wszystkim w sposobie podejścia do obiektu. Taktycznie, bardzo ostrożnie, jednocześnie profesjonalnie kryjąc się nawzajem (tak dobrze, jak może funkcjonować dwójka operatorów), lecz jednak z przyczajoną prezencją pewnego ciężkiego uczucia. Zalegającej w płucach niby-zawiesiny, fantomowego pierwiastka strachu.
– Ziemia, dwunasta, okno. – orzekłem zwięźle, przylegając plecami do pobliskiej ściany. – Prawdopodobnie podziemia, ale wszędzie indziej kraty. Ja pierwszy, trzymaj podejście. Szpej osobno.
Rozpiąwszy klamrę błyskawiczną, zrzuciłem z siebie Tri-Zipa, wyjąłem z kabury klamkę, Beryl wisiał przewieszony przez plecy, zabezpieczony dodatkowym mocowaniem z siatką chroniącą przed pyłem i wilgocią, właśnie na wypadek schodzenia w dawno upadłe miejsca.
Jednym wślizgiem dostałem się do wnętrza. Decyzja o takim, a nie innym wejściu okazała się nieoptymalną, lecz bynajmniej nie z powodu na hałas, jakim podbite obuwie przywitało leżące na posadzce drzwi, a raczej dlatego, że na owych drzwiach leżała sowita porcja mieszanki pyłowo-kurzowej, która wzburzona mym raptownym wtargnięciem, drastycznie obniżyła widoczność w tymże pomieszczeniu. Naciągnąwszy chustę na twarz, dałem znać kompanowi:

– Rzucaj sprzęt, ale schodź ostrożnie, bo trochę nabrudziłem.

Nieco mniej gwałtowny towarzysz zeskoczył z gracją godną synchronicznej tenisistki, acz hałasu i tak nie uniknęliśmy – zahaczył kolanem o pobliską szafkę.
W trakcie gdy tyły układały na sobie ekwipunek, ja przechodziłem do następnego pomieszczenia, obmywając obskurne przestrzenie skoncentrowanym snopem światła latarki.

hotel-legia

– Yo, tam to jakaś burżujka była. Zobacz dalej, masaże, hydroterapia, SPA w środku miasta?
– Tak? To popatrz na herb.
– …, o kurwesku, faktycznie.
– I co byśmy tu niby mieli robić?
– Jak to: co? Zwiad, przecież jesteśmy Zjawami!
– Nie wydaje ci się to trochę podejrzane?
– A powinno? Nie takie rzeczy się robiło, chodź.

Okazja doprawdy mogła być niecodzienna, postanowiliśmy więc znacznie odwrócić procedury, zaczynając przeczesywanie obiektu od samej góry. Zanim jednak weszliśmy na najwyższe piętro, rozmieściliśmy kilka miniczujek w pobliżu miejsca, które było jedynym potencjalnym korytarzem ruchu pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem. Nie wydzielono nam specjalnej, zaawansowanej technologii do użytku podczas operacji, lecz mimo to miałem ze sobą kilka własnych, stosunkowo nie zawodzących prototypów, zaś towarzyszowi zleciłem rozstawienie kilku linek doprawionych elementami otoczenia. W skrócie: nikt nie mógł wkroczyć do strefy wyjściowej bez powiadamiania nas o tym.
Kończąc robotę, mój kompan niemal zniweczył cały nasz trud, przydeptując piętą kawałek instalacji.

– Weź, kurna, uważaj – syknąłem. – Nawet na dobre nie weszliśmy, a już byśmy musieli wychodzić.
– Sorry, trochę za wysoko zawiązałem.


AD EXTREMUM, NA KONIEC, FINALNIE, KONIEC KOŃCÓW, WRESZCIE, NARESZCIE, W KOŃCU, CZAS NAJWYŻSZY, NO ILEŻ MOŻNA BYŁO, KURWA, CZEKAĆ?


Wszedłszy na samą górę, którą jawiło się drugie piętro, poczułem coś dziwnego.
Po pierwsze, całe moje plecy, pomimo bardzo zgrabnie leżącego stroju, lepiły się od ściekającego rowkami cielesnymi potu prącego na spotkanie z strefą „poniżej pasa” niczym ściek wypełniający warszawskie kolektory podczas czerwcowej ulewy.
Po drugie zaś…
Nie, to idiotyczne.
Zdzierżywszy raptownie pojawiające się oznaki nieswoistości, udaliśmy się wzdłuż korytarza. Ciągnął się on przez około 60 metrów, w środku przedzielony był główną klatką schodową.

hotel-cwks
Cały czas miałem to dziwne wrażenie, że coś tu…

Ale to przecież nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia, to wręcz nieuwierz… nie do wiary.
Pokoje na prawo i lewo były tym nietknięte, to samo z tymi po lewej i prawej. Gdybym wszedł w tym momencie do szafy, nie wyszedłbym z niej prędko.
Im dalej wgłąb, tym ciaśniej na zewnątrz.

Cały
Byłem
Mokry

Weźmy na chwilę usiądźmy, co? Pomyślałem, by powiedzieć, gdy z boku ktoś wybiegł, wyrzucając w stronę najbliższego okna… Co?
– Ja pierdolę, myślałem, że wyrzucasz człowieka. – wysapałem, obserwując wbitą do połowy w taflę szkła potężną gałąź sosny.
– Gdybym tylko miał gwarancję bezpiecznego lądowania, wyrzuciłbym stąd nas obu.
– …Ty też?
– Jest tylko -1, a czuję się, jakbym był na jakiejś chrzanionej Syberii.
Popatrzyłem na niego spocony.
On spojrzał na mnie oszroniony.

Razem dawaliśmy równą stabilność, ale tu rozchodziło się wszak o pojedyncze, scentrowane w jednostce dobro, a tego nigdzie zoczyć nie było można.

Miarowe, jednostajne, a jednak niecichnące w swej trzaskającej nieprzewidywalności szumy wewnątrz odbiorników krótkofalowych zaskwierczały donośnie, krzywiąc nasze lica niewyobrażalnie. Zdjąłem i wyłączyłem dosłownie mokre Sordiny, zawiesiłem je na szyi, mając nadzieję, że o nich nie zapomnę. Zobaczywszy jednak łamane zmagania kompana, nieopisaną wręcz powolność człowieka w symbiozie złożonej z ciekłego azotu oraz stabilizatorów hamujących gwałtowne i niebezpieczne ruchy, powtórzyłem czynność, składając jego pokryte dziwną, białą sadzą ComTac’i w sposób nieuszkadzający zarówno jego słuchu, jak i samego sprzętu.
Niedobrze, przeczytałem w myślach wizję własnych słów, po czym zbliżyłem się do wbitej gałęzi i zaczerpnąłem głęboki haust ostrego, zimowego powietrza o smaku solonych Laysów.

Nie, to niemożliwe.


Wszystko szło jak z płatka, niesłychane.
Chóry inkantacji rozbrzmiewałyby zapewne gromko, gdyby tylko ktokolwiek mógł w podobne bezeceństwo uwierzyć.

Suczy Chwost, Bezpański Bies, Wszeteczny Hultaj, Łotrek, PierdolnutoN_2317, Mraźny Skaciniak, Kri’ejczer of Testikyls, Granica Horyzontu, Zerowy Ostatni, Hierr Yo-Butchiy lub po prostu

MESHARMEGLANIDYUS FEROTRICYAN
stał?
W komnacie pod strychem, skraplając się i przeistaczając w Solnego Pana.
W komnacie pod strychem było wyjątkowo gorąco.

Krople lecące z nieba
Odbijają me troski
Cnota, której nikt nie ma
Ot, przemawia ton boski
Jednym haustem połknięty w całości
Drugim spalon wielki stos żałości
Komu biada, pożogi rychło zazna błogości
W trwodze jątrzącej tron mej wyższości
Chaosacji czas ostrości

И вот тут постоянно связь происходила
Всех храбрых сразу полно уничтожила
Какая-то херня, зверская ситуация
О конце героев ментальная оккупация.


– O której się spotkamy i jak czasowo ten obiekt wygląda?
– Nie wiem, myślę, że maksymalnie godzina zejdzie nam na zwiad, lecz nie chciałbym też wstawać maksymalnie wcześnie.
– Spoko, 11?
– Styknie, szybka to będzie akcja, przypuszczalnie.


Przypuszczalnie siedzieliśmy tu już około kilku bitych godzin, lecz nikt nigdy nie wie, jak to jest w czasie solnym, szacowanie wyjątkowo nie idzie w parze z soleniem, wie to każdy operator, nawet największy żółtodziób.
Chwilę po odłączeniu łączności wyszliśmy o wspólnych siłach na korytarz, kierując się w stronę przeciwną.
Dochodząc do odnogi, zaniemogliśmy.


– Dopiero co zmieniałaś te zasłony, trochę to bez sensu.
– O co ci chodzi? Prosił cię ktoś o coś?
– Naprawdę potrzebujesz tak często to robić? Pomyśl sobie, ile czasu i energii na to marnujesz? Myślisz, że komukolwiek zrobi to różnicę?
– No może i potrzebuję, tak ciężko to zaakceptować?
– Jak dla mnie to szalone, ale rób, co chcesz, ja cię tylko informuję jak to wygląda z trzeciej osoby.
– Nic ci do tego.

Toksycznie.


Jak to możliwe? Podświadomie wydukałem, gramoląc się na czworakach przez olbrzymie, skumulowane w stosie płaty solnego tynku, mającego postać korytarzowego basenu. Droga była prosta, lecz wizja pozostawała nieposkromiona, rozedrgana, nieprzystosowywalna do jakiegokolwiek zgrabnego poruszania się naprzód. W ustach czułem kwas, w popękane rowki, bezpośrednio na żywe mięso, uciążliwie wchodziła pieruńsko przeprawiona ciecz będąca potem. Wszelkie słowa zastygały mi na owej niesmacznie przeszkadzającej powłoce, a w głowie gorzała Chaosacja.

Dlaczego to wszystko? Dlaczego tu jestem i czego tu szukam?
Kogo chcę uszczęśliwić? Komu staram się zaimponować?
Gdzie w tym sens, gdzie. Moje. Własne. Szczęście?!
Gdzie?
Ile już razy byłem obojętny? Ile razy ulegałem?
Ile, kurwa, razy nie byłem sobą?
Tylko po to, by na nowo przywitać prawdę.
By przekonać się o tym, jak kurewski ten świat naprawdę jest.
Jak to wszystko funkcjonuje.
Czy można w ogóle jeszcze komukolwiek ufać?
Sobie?
Kompanowi obok, który omal nie wyrzucił nas przez okno w amoku?
Wszak zawsze chciałem dobrze, lecz czy to czyniło mnie dobrym człowiekiem?
Może jestem jedynie żyjącym w utopijnej rzeczywistości głupcem kataleptycznie zwodzącym się przekonaniami o pierwotnym nieskażeniu rasy ludzkiej?
Kogo ja chcę oszukać?
Przejrzałbym na oczy, gdybym nie był ślepy.
Przemówiłbym, gdybym znał ich język.
Zareagowałbym, gdybym czuł.
Czas najwyższy.


– Może w końcu się jakkolwiek określisz? Ciągle tylko szare półsłówka i cholerny dystans! Co się z tobą dzieje? Gdzie się podział twój entuzjazm, cały ten koloryt?
– …
– Denerwujesz mnie, mówisz i robisz jedno, a potem zachowujesz się zupełnie jak nie ty!
– Nie muszę ciągle tryskać szczęściem, nikt niczego nie obiecywał.
– Może jednak trochę entuzjazmu, cokolwiek? Mam już dosyć wyprowadzania kolejnych inicjatyw tylko po to, by miały być gaszone w zarodku przez twoje zachowanie.
– Ja mam dosyć ciebie i tego miejsca.

Toksyczniej.


Wstałem i wyrzuciłem z całej siły górną część ciała w kierunku zamkniętych drzwi klatki schodowej bocznego skrzydła budynku.
Z dłoni, wraz z deszczem odłamków szkła, wypadła mi słuchawka prysznicowa, biała jak płaty solne, które jeszcze przed chwilą pokrywały całe moje ciało, i które po oswobodzeniu prawicy natychmiastowo z siebie zerwałem.

Ściany na klatce dotychczas pozostawały nietknięte przez dziwną anomalię, lecz wraz z mym agresywnym wejściem sytuacja zaczęła się zmieniać, a przez wybitą szybę do środka chciwo-leniwie wpełzała słona biel. Nie czekając na więcej znaków, szybkim krokiem wskoczyłem na schody, w międzyczasie szukając latarki. Gdy zszedłem piętro niżej i przejechałem wstępnie światłem przez mroki, w oczy rzuciła mi się rozerwana przy ściągaczu rękawica mojego kompana. Aby do niej dotrzeć, musiałem zagłębić się w korytarz, zatem rzuciłem na podłogę światło chemiczne (tak zwanego „lightsticka”) i powoli zacząłem okrążać znalezisko. Po wzięciu przedmiotu w ręce poczułem bijący od niego chłód, suchą, marznącą wilgoć, przypiąłem więc własność towarzysza do pasa i ruszyłem w jedynym rozsądnym kierunku, w ciemność.


DOBRZE CIĘ WIDZIEĆ

Palący rozbłysk werbalnego flesza sprawił, że odzyskałem wpierw świadomość, gdy wtem powrócił rezon.
Nie otwierając wciąż oczu, wymacałem swe położenie, masując skamieniałe kończyny.
Leżałem, lecz coś mocno przyciskało moją klatkę piersiową, znacząco utrudniając oddychanie.

– No, ile można czekać? – oznajmił znajomy śmiech. – Czas mija, pora na pogawędkę.

Wraz z ostatnim słowem wróciła mi część wspomnień. Poderwałem się, by stwierdzić, że jestem w zupełnie innym miejscu, w sekcji medycznej mojej jednostki. Stwierdziłem również, że nic nie czuję, a ciężar spoczywający na mnie uleciał bezpowrotnie. Koło mnie siedział natomiast pułkownik.

– Niezła historia, czyż nie? Od początku miałem mieszane uczucia co do całej operacji, swoją drogą: wszystko jest wciąż w toku. Dobrze cię widzieć całego i zdrowego, ale na tym dobre wieści się kończą. Chociaż i zależy, jak na to wszystko patrzeć. W skrócie: żyjecie obaj, ale nie wiemy, jaki obrót obiorą sprawy zdrowotne. Nawet nie wiesz, jak dobrze, że zareagowałeś zdjęciem komunikacji, popatrz.

Spojrzałem we wskazanym kierunku, by dostrzec kontener ochronny zawierający wyżarte nauszniki wchodzące niegdyś w skład naszego ekwipunku.

– Nie wiem, co za ścierwo napotkaliście, ale wkrótce po waszej ewakuacji odcięliśmy cały teren. Póki co niewiele więcej mogę powiedzieć, ponieważ mało wiemy, być może nawet i mniej niż wy, lecz chemicy badają sprawę.
– Pułkowniku, jeśli mogę zadać pytanie… ile my tam właściwie byliśmy?
– I w tym właśnie tkwi największe misterium. Zakładając, że sygnał wejściowy odebrany przez nas o 11:21 jest prawidłowy, a wyszliśmy z wami około godziny 12:37, około godzinę. Gorzej, że czas nie zgadza się z waszym, mieliście przestawione zegarki o osiem godzin.


Przenikający na wskroś mrok otaczający mnie nawet od wewnątrz przypomniał o ładunku wciąż pozostającym na mych plecach. Szybkim, acz cichym ruchem odpiąłem Beryla, zrzuciłem z siebie plecak i po chwili luzowałem mocowanie monokularu noktowizyjnego.

Pstryk i przede mną pojawiły się całkiem akceptowalne zarysy otoczenia.

Pstryk2 i zielona wiązka laserowa dołączyła do mej kompanii.

Pstryk3 i strzelać będziemy trójkami.

Zniżyłem nieco posturę, przyłożyłem karabin do ciała w gotowości i powoli zacząłem przemierzać korytarz. Mijałem pomieszczenia po obu stronach, lecz wszystkie były tak samo: pełne wszelakiego chłamu, puste, zabite dechami. W końcu jednak doszedłem do końca skrzydła budynku i po lewej, około 30 metrów ode mnie, dojrzeć mogłem… Coś na pewno, jednak nie wróżyło to niczego dobrego. Cofnąłem się, przykucnąłem za rogiem i skalibrowałem wizję – lepiej nie zostawać na otwartej przestrzeni zbyt długo w obecnej sytuacji, mój szacunek musi być bezbłędnie niewątpliwy. Przy następnym wychyleniu zdołałem wyróżnić strefę światła, w której mieściły się odbijające światło rzeźby lub coś na ich kształt, prawdopodobnie koloru białego. Kilka z nich wyrastało z sufitu, a cała sfera wydawała się falować niczym gorące powietrze nad szosą.

Schowałem się znów w korytarzu lewego skrzydła budynku i przekląłem pod nosem, sytuacja była bowiem kiepska: oto wszystko wskazywało na to, że mój druh znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie całej tej solnej chujni.

Co robić? Jak działać?
Wszelki pośpiech równie dobrze może mnie zgubić, ale istnieje również szansa, że okaże się kluczowy dla sukcesu całej operacji.

Nie lza stać w miejscu, także naprzód.
Wystrzeliłem zza rogu, tym razem już w otwartej pozycji szturmowej. Z każdym krokiem wszystko coraz bardziej mi się wyślizgiwało, ale myślałem tylko o tym, żeby dotrzeć do celu i znaleźć kompana.
Krok-krok-krok, szedłem prosto, ale wzrok skupiałem na wszystkim.
Będąc osiem metrów od granicy, przykucnąłem na jedno kolano, wyłączyłem noktowizor i przycelowałem, odciągając powiększenie na bok. Gdybym w tym momencie miał między zębami drewniany kołek, przegryzłbym go bez wątpienia.
Lecący w mą stronę obłok nie miał nawet kształtu.


Osiem godzin, pomyślałem, ściskając poręcz łóżka z całej siły. A więc szczątki surrealistycznych obrazów w mej jednostce percepcyjnej mogą być prawdziwe.
– Wrócę do ciebie za jakiś czas, póki co odpocznij. A i jeszcze jedno, łap – w moim kierunku prędko poleciał kształt.
To, co złapałem, było pakietem chemicznym starego typu. Zerwana plomba oraz lekko niedomknięte wieczko prawdopodobnie świadczyły o zmienionej zawartości pojemnika.
Szczerze mówiąc, bałem się tego, co mogło być w środku, gdyż wciąż nie wiedziałem, jakim cudem pozostałem przy względnej pełni zdrowia fizycznego, o psychicznym nawet nie wspominając.
Raz matka rodziła.


Przełączyłem na ogień ciągły.
Cztery metry, nie więcej.
Wymacałem w pamięci położenie granatu hukowo-błyskowego, lecz jawił się on ostatecznością – na tak małej przestrzeni, w dodatku z zabitymi oknami, wyjęcie zawleczki oznacza mniejszy-większy uszczerbek zmysłowy.
Holograficzne kółko mrugnęło niewyraźnie, gasnąc po chwili.
Beznamiętność nacisnęła na spust – zero, nic.
Coś we mnie pękało.
Metr.
Centymetry przed skonsolidowaniem siatka celownika rozbłysła czerwienią do spółki z ogniem wypluwanym przez trzymany w zastygłych rękach automat, wciągając mą odchodzącą świadomość gdzieś między układ holograficzny.


Cholera, zakląłem, otworzywszy otrzymane pudełko.
W środku, oprócz wystarczającej ilości soli do ugotowania zupy, tkwił mój celownik, a raczej jego nędzne resztki.
Posiatkowana pęknięciami powierzchnia szkła była jednocześnie kompletnie gładka. Dziwne? Błahostka w porównaniu z zobrazowaną wewnątrz sceną przedstawiającą wejście w inny, acz nie tak bardzo odległy wymiar.


Nie czułem nic, a świadomy byłem na bank.
Co prawda dosyć często miewam świadome sny, występowały nawet grubo przed rozpoczęciem fascynacji grami FPS, które rzekomo zwiększają prawdopodobieństwo owego zjawiska.
Lecz to na pewno nie było snem.

DOPRAWDY ZABAWNE. NIE POMYŚLAŁBYM, ŻE PROFESJONAŁ, JEDEN Z NAJLEPSZYCH OPERATORÓW SFINALIZUJE MÓJ POWRÓT.

Milczałem. Nie mogłem mówić?

WIEM, NIE PRZYSZEDŁEŚ TU WSZAK, BY PRZEMAWIAĆ.
KIM LUB MOŻE CZYM JESTEM, ZAPYTASZ.
IMION MAM WIELE, FORM ODPOWIEDNIO NIESKOŃCZONĄ MNOGOŚĆ, ACZ NAJPROŚCIEJ BĘDZIE RZEC:

baczysz na mnie dnia każdego,
trawiąc me oblicze z trudem
źródłem mogę być wszystkiego
smród pachnący mknie za ludem

w mocy mej gorszący zwyczaj
regularna wyjątkowość
nikt nie widzi, nie chce, bywaj
popularna małostkowość

a instrukcji wciąż wam brak,
gdzie ją dostać – pyta życie
w słów rynsztoku tonie smak
chciał zatrzymać jadu tycie

i mówicie, moi mili
podpuszczacie nawet z rana
wnioski? jakie? czyś oszalał?
gdyż korzenie me – jak skała

Emanująca od tej istoty aura sprawiała, że czułem niepohamowaną chęć wysadzenia świata.
Niby rozumiałem, o czym prawił, lecz wciąż niewiele do mnie trafiało.

NIKT, WSZYSCY.
KAŻDY, ŻADEN.
DOBRO NIE MA JUŻ RACJI BYTU WŚRÓD WASZEJ RASY.
DAREMNA UŁUDA NICZEGO NIE ZMIENI.
JESTEŚCIE NIEZDATNI DO WSPÓŁPRACY, SAMI SOBIE UTRUDNIACIE ŻYCIE.
JESTEŚCIE MASOWO SPACZENI W POGONI ZA CZYMŚ, CO PROWADZI DO JESZCZE RYCHLEJSZEJ ZGUBY.
JESTEŚCIE… ZJEBANI.
I W ZASADZIE…
TO PERFEKCYJNE MIEJSCE, ABY BYĆ.

Miałem ochotę powiedzieć „no co ty, kurwa, nie powiesz, psi synu”, lecz jednocześnie nie miałem na nic ochoty.
Gdzie ja właściwie byłem? Całość wyglądała, jak jakieś muzeum w plenerze. Na ziemi biały piach, dookoła wszędzie surrealistycznie przerażające sylwetki wyciosane w czymś bardzo podobnym do jakiegoś wapienia, czy innego piaskowca. Całość równo oświetlona, lecz źródło światła umiejscowione za niby-zasłonami, firankami z przezroczystych niczym skóra błon, które szczelnie spowijały całą tę przestrzeń.
Pomimo powyższej charakterystyki, w środku wcale nie odczuwało się próżni; lekki wiatr smagał mnie chłodem po policzkach, a gdzieś z oddali dochodziły beztroskie pieśni latającej części świata. Jedyną rzeczą burzącą dość intrygujący wizerunek białego azylu była owa wspomniana wcześniej atmosfera, odczuwalna gdzieś głęboko wewnątrz klatki piersiowej pustka połączona z nienawiścią w niebezpiecznej proporcji grożącej katastrofą społeczną.

ZRESZTĄ, NA CO DZIEŃ WYKONUJESZ PRACĘ, KTÓRA DOMYŚLNIE NIESIE POMOC LUDZKOŚCI, LECZ CZY ABY NA PEWNO JESTEŚ DOBRYM CZŁOWIEKIEM?
UCIECZKA OD SPOŁECZEŃSTWA, KTÓREGO TAK NIENAWIDZISZ, W POSZUKIWANIU WŁASNEGO MIEJSCA NA ŚWIECIE ZADECYDOWAŁA O TWYM LOSIE.
WSZAK TO WŁAŚNIE DZIĘKI TWEJ TOKSYCZNOŚCI MIAŁEM OKAZJĘ W PEŁNI ZREGENEROWAĆ SWĄ POSTAĆ.

O czym to znowu mówi?

ANO, MOŻE NIEKONIECZNIE W PEŁNI, GDYŻ POPRZEDNIA POSTAĆ BARDZIEJ ŁECHTAŁA MĄ PRÓŻNOŚĆ, NIEMNIEJ WCIĄŻ MAM TĘ MOC W ZASIĘGU.
CO JEDNAK DALEJ?
WYSSANIE Z CIEBIE DUSZY BYŁOBY ZBYT PROSTACKIE, WCHODZENIE W UKŁADY NADTO TRYWIALNE. ZWYKŁA NEUTRALIZACJA USZŁABY ZA PRZYSŁUGĘ, WSZAK WIELCE KOCHASZ TEN ŚWIAT.
POMYŚLMY…
WIDZISZ DUŻO, BEZ WĄTPIENIA.
BĘDZIESZ WIDZIAŁ WIĘCEJ. ZŁA, RZECZ CIEMNA.
DEPRESJA?
TO DRUGIE IMIĘ TEGO ŚWIATA, ZERO KREATYWNOŚCI.
CZUĆ ZA TO BĘDZIESZ TYLKO OBOJĘTNOŚĆ.
MAMY PECHA, IŻ WENY MI BRAK, WIĘCEJ ZESZŁO NA TEGO DRUGIEGO.

Przede mną, niczym prujące się męskie majtki, z rozwarstwiającego się kokonu wyleciał powód mojej przedłużonej wizyty w tym jakże fortunnym przybytku. Jego oczy mówić nie umiały, lecz wykrzykiwały wręcz błagania o zakończenie owego epizodu, przebłyskując raz za razem szarością źrenic.

WŁAŚNIE, TY PRZECA NIC NIE WIESZ.



W zaciśniętej pięści wciąż tkwiło kolimatorowe szkło.
W mej piersi wciąż szalał chaos.

Ciężki oddech i rozdwojona wizja, przebłyski operacji w Afganistanie.
W czym jest problem?
Przecież obojętni nie czują.
Gdy wbiłem paznokcie w niby-żeliwny kułak, kąt szarego oka dostrzegł ruch w korytarzu i naraz wynurzyłem się na powierzchnię, łapiąc haust spokoju.
Z trudem przełknąłem jednak ślinę, czując, że odleciałem na nieco dłużej, niż powinienem.

– Człowieku, miałeś odpoczywać – przez zaciśnięte zęby oznajmił pułkownik. Jego lico okraszone było skrystalizowanym osadem potu budzącym we mnie negatywne przeczucia. – Mam wieści.

Odczekał chwilę, gdyż ewidentnie wewnętrznie z czymś walczył. Ostatecznie przemówił:

– Wyjeżdżacie. A przynajmniej ty, bo jako jedyny ze zwiadu jesteś w stanie. Ostatni skład był jednorazowy, spowodowany brakami, teraz znowu wracasz do starej kompanii.

Nie wiedziałem, czy czułem cokolwiek poza zrezygnowaniem, lecz może to i lepiej, że na powrót będę funkcjonował w zgranej, domyślnej „dwójce”. Taka współpraca zawsze wychodziła najlepiej.

– Czekają was w bazie Hereford. Konkrety poznacie na miejscu od niejakiego Oliviera Flamenta, jednego ze specjalistów grupy szybkiego reagowania CBRN. Pojedziecie tam ze specjalnym kontenerem zawierającym próbki z miejsca zdarzeń pobrane przez chemików. Jeszcze jedno, wkrótce mają przebudowywać bazę, do której się udacie, zatem sprawa jest podwójnie priorytetowa.

Po wyjściu pułkownika nadal nic nie rozumiałem.
Ale może to i lepiej?


Zakończenie

– Siemasz, raz cię nie było, i już lipa wyszła. – poważnie spojrzałem swemu stałemu towarzyszowi i przyjacielowi w oczy.
– Kopę lat. – uśmiechnął się M. – Bywa, nic nie zrobisz. Wszystko w porządku? Znasz jakieś detale?
– Tak, wporzo, dzięki. A więc… lecimy do Anglii, do pewnej jednostki… Ogólnie, nie uwierzysz.
– Dlaczego miałbym? Mówże!
– Toma Clancy’ego pamiętasz?
– Nie gadaj… Hereford?
– Parzy!
– Wybornie! Czekaj… czy to ma związek z waszym zwiadem?
– Tak, ale więcej nie wiem.
– Na co w takim razie czekamy?
– Na nic, chciałem zobaczyć twoją minę.

Kilka godzin później, gdy lądowaliśmy na wyspach, w centrum Polski wybuchała epidemia.

KONIEC


Witam, serdecznie przepraszam za ciszę, lecz ma polityka jest jasna – bez tekstu nie ma zdjęć, a pisanie dłuższych form przez nieokreślony czas nie szło.

Pozdrawiam wszystkich scrollujących ze zrozumieniem! ;]


Podziel się ze mną swą opinią!