HALO

– Halo…?
Ha-looo.
– Jesteś?
Chciałbym, pomyślałem.
Być, a nie jedynie istnieć w formalnościach bezkresnej wegetacji.
Tymczasem pozostaje mi trwać przez kolejne tysiące godzin, setki dni, gdyby tylko czas miał znaczenie.
Baczenie na los nieszczęśnika zredukowanego wszak w antymateryjny niebyt.
Jedyne co słyszę, jawi się jako odległe echa: głosu i przeskakujących między układami scalonymi mikrowyładowań.
Chwila, lecz jak antymateria może doświadczyć takich zjawisk, zapytają sceptycy. Otóż, nie wiem, wszystkie zebrane tu słowa to jedynie dowolna interpretacja pewnego naukowca-fizyka chcącego pozbyć się miana dyletanta poprzez wykonanie niecodziennego eksperymentu.
Zatem, gdybym umiał jakkolwiek wyrazić swoje myśli, rzekłbym nieco o swej niedoli.
Dla dobra sprawy załóżmy więc, że potrafię się wysłowić.
Znany niegdyś byłem jako Wenrykh Makohonitz, choć po śmierci nadawano mi również dziesiątki nowych przydomków, łamiąc zasadę „(…)albo wcale”.
Aby choć częściowo wyjaśnić mój przypadek, należy sięgnąć do pewnego źródła i poznać nieco ostatnie wydarzenia.


Już? Tym gorzej.
Po upływie nocy dziadów zupełnym przypadkiem nie trafiłem do swych przytulnie wiążących zaświatów. Co więcej, utknąwszy w pętli czasoprzestrzennej, błądziłem po wszelkich możliwych miejscach i czasach. Sądząc po absurdalności niektórych z nich, z pewnością nie były realne. Przykładowo, w jednym poruszać się mogłem jedynie poprzez inwersję myślową, nie istniała bowiem w nim jakakolwiek motoryka, a wszelkie bieguny najwyraźniej musiały zostać przestawione. W kolejnym natomiast poruszałem się jedynie po konturach przedmiotów, jakoby były szynami mego dychawicznego parowozu, lecz nie wytrzymałem w nim długo, błądząc w liściowym labiryncie pierwszego napotkanego drzewa. Więcej problemów z logistyką już nie miałem, lecz zdarzyło się kilkukrotnie, że trafiłem do miejsca, którego nikt nie zaaranżował, będącego czystą pustką – o ile pustka może przejawiać stopień złożoności, wtrąciłby zapewne skrupulat. A może, odpowiedziałbym, jak najbardziej.

Nie chciałbym wyjść w swej antymateryjnej bytności na kogoś (coś) zażyle przyjaźniącego się z trwogą oraz jej kuzynami, lecz jako niegdysiejszy Żyd doświadczyłem wielu strapień, co wielce odbiło się na kształcie mej duszy i doprawdy trudno wywołać było we mnie jakiekolwiek negatywne uczucie, gdyż niepokój był stałym gościem mej doczesnej męki. Mimo to, gdy trafiałem w owe międzywymiarowe pustki, duchem mym targały niemożebne zgrzyty bojaźni, których nie sposób było wyeliminować, przenikały na wskroś.
Na tysiące odwiedzonych miejscoczasów, bezkresnej pustki zaznałem dwukrotnie. Natężenie pozostałych oscylowało w granicach klasycznej, rozsądnej pustki, co dawało poniekąd tymczasowy pokój zszarganemu niebytowi.
Kluczowym w tym wszystkim okazał się sposób (a raczej jego brak), w jaki należało przyjąć wyzwanie druzgoczącej próżni, gdyż pozwalał on wyjść z tego stanu, zezwalając na dalszą tułaczkę w trybie losowości parametrów. Pierwsze starcie przetrwałem w podświadomym stanie apatii, neutralizując negatywne oddziaływanie i oddalając zagrożenie. Przypadek ten miał miejsce niemal na samym początku wymiarowych podróży, świeżo po wstąpieniu w pętlę, zatem duch nie zaadaptował się jeszcze do nowej rzeczywistości. Drugie spotkanie wynikło znacznie później, zapomniałem już niemal wtedy o ewentualnym pokłosiu zapętlenia. Świadom ważkości owego zjawiska postanowiłem uformować mentalną fortecę, blokując się tym samym przed wniknięciem macek czerni. Prawdopodobnie to właśnie owe niepodołanie pustce sprawiło, że zostałem przerzucony z pętli w niemal statyczną niedolę, o której prawione było na początku wywodu. Reprymendy sposób niecny, jakby mało mi było wszelkich pozagrobowych tułaczek.


Wracając do sytuacji bez wyjścia – zawsze zastanawiałem się, jak to jest być rozłączną częścią większej sprawy (ściany), lecz równocześnie czymś zupełnie nieistotnym, czyli w tym wypadku jednym z kilkuset zalegających na posadzce płatów farby. Niebyt godny dramatu, choć zjawisko kuriozalne niczym cała ta egzystencja. Bytność w upadłej placówce radiowej swego racjonalnego uzasadnienia mieć nie może.
Skoro nie ma, nie należy go szukać, a jedynie poddać analizie zjawisko, gdzie rzecz z pozoru martwa zostaje obdarzona ludzką zdolnością świadomej obserwacji.
Pozbawiony wielu informacji odnośnie mego położenia, opierałem się na wieściach zasłyszanych od przybyszy. Codziennie mijały mnie sylwetki, których nie potrafiłem dojrzeć, dostrzegając jedynie ich zarysy. Dobre i to, gdyż projektant mej formy nie mógł wszak dać mi ludzkich oczu, nieprawdaż? Bacząc jednak na ograniczoną rzeczywistość, z dnia na dzień wiedziałem coraz więcej. Zwłaszcza od czasu, kiedy to pewne potężnie wymówione słowo doprowadziło do mego upadku, opuszczenia statku-matki. Oderwanie od sufitu było przełomem, jedyną atrakcją neutralnego trwania. I choć, bodaj kilkunastometrowa, droga ku posadzce i setkom mych braci zakończyła się lądowaniem z tak zwanym impetem, to mówi się, że w grupie trwać jest raźniej. Nie miałem pojęcia, czy prezentuję się jako wynaturzenie wśród swych dojrzałych towarzyszy, lecz nowa perspektywa sprawiła, że wstąpił w mą duszę promyk kolosalnie odmieniający punkt widzenia.

W tymże momencie zacząłem utożsamiać się z miejscem, z którym przyszło mi dzielić swą niedolę. Symbioza upadłych sprawiła, że oboje (tu: Wenrykh oraz budynek) jęliśmy się odradzać.
Regularne wycieczki pojawiły się pod koniec roku, gdy wszystkie ściany zgodnie szeptały, że za oknem jest kolorowo. Podczas wizyt czasami zdarzyło się, że ktoś na mnie nadepnął, choć usytuowany byłem raczej poza szlakiem. Było to dla mnie wielce korzystne, gdyż wraz z utratą pierwotnej formy zauważałem znaczące osłabienie wiązania, a zatem istniała nadzieja na ucieczkę z owej rzeczywistości.
Nie chciałem analizować na jakich zasadach wciąż pozostaję świadomy, ponieważ zapewne i tak nie doszedłbym do niczego konstruktywnego.
Intrygował mnie jednak fakt, że mogłem rozdzielać swą świadomość na tyle części, na ile byłem połamany jako płat farby i przenosić każdą z nich do innego obiektu, który ze mną sąsiadował. Na samym początku wędrowałem przy użyciu tylko jednego rozszczepienia (gdyż nie umiałem kontrolować kilku naraz), skacząc maksymalnie po kilkanaście metrów od bazy. Wkrótce jednak zacząłem poszerzać terytorium swoich wpływów, poznając dzięki temu odmienne, choć nadal statyczne, punkty widzenia. Sala, w której leżałem, wyglądała zupełnie inaczej z przeciwległego końca, z perspektywy klepki podłogowej bądź zwyczajnego włącznika światła. W końcu opanowałem paralelną metodę odkrywania budynku, co umożliwiło nieco szybsze odkrywanie tajemnic mego więzienia.
Po rozwinięciu umiejętności odwiedzałem wszystko, co było powyżej mej dotychczasowej pozycji, a gdy przyszła kolej na zejście na niższe poziomy, spotkało mnie rozczarowanie.
Na ów moment kondygnacje te były bowiem niedostępne za sprawą braku elementu, do którego mógłbym przeniknąć. Oddzielający beton miał na sobie co prawda kilka elementów tudzież śmieci, lecz znajdowały się one znacząco poza moim zasięgiem.
Co gorsze, czułem, że w ukrytej sferze czaić się może jakaś zagadka, zatem nie poprzestałem na jedynym racjonalnym podejściu i kombinowałem dalej.
Zawsze mogłem czekać aż na wolną przestrzeń spadnie jakiś pierwszy lepszy płat farby z sufitu, rozwijając w międzyczasie swe paranormalne zdolności, lecz odkąd spadłem na ziemię, coś wyraźnie wysyłało mi zaproszenie do zejścia poniżej.
Pewnego zimowego, acz słonecznego dnia byłem akurat w trakcie swoistego obchodu po terenie więzienia, gdy na posesję wkroczyła dwójka przybyszy. Jeden z nich, wyraźnie młodszy od drugiego, przypominał nieco moją ziemską skorupę za młodu, wiele lat wstecz oczywiście.
Jako, że podczas wycieczek mnogoświadomościowych w trakcie wizyt bardzo łatwo o stratę którejś z części, najlepiej znajdować się wówczas w bazie. Mimo to, tym razem postanowiłem zaryzykować, gdyż według mych obliczeń mogłem pozwolić sobie na stratę około 37 partii świadomości. Zebrałem się w otoczeniu betonowego bezkresu okalającego pożądany przeze mnie teren eksploracyjny, lokując się w jak największej ilości pyłków kurzu i kawałków styropianu, ażeby pofrunąć jak najdalej, podczas gdy goście będą schodzili do owej sekcji.


Trochę musiałem czekać, lecz generalnie mój plan się powiódł, choć straciłem aż 21 z 37 cząstek biorących udział w tej jakże straceńczej misji. Pozostała reszta wylądowała, łapiąc się pobliskich źródeł, tymczasowych dawców powierzchni. Czas nadszedł zatem ofensywy, zarówno z mej, jak i obcej strony.
Zaczęliśmy zwiedzać równocześnie, choć po chwili wyraźnie zostałem w tyle – nie da się tak sprawnie przerzucić kilkunastoma samymi sobą, jak możesz to zrobić w przypadku posiadania zgrabnego, młodzieńczego ciała.
Byłem kilkanaście metrów za szalonym jegomościem, gdy wydarzyło się coś niesłychanego. Po minięciu około połowy ponadstumetrowego budynku chłopak wszedł do pomieszczenia, z którego – według kilku moich świadomości – dochodziły dziwne trzaski. Sprzeczność danych mogła wynikać z formowania się jakiegoś zjawiska, które miało się wydarzyć w niedalekiej przyszłości.
Jakby na potwierdzenie mych domniemań, chłopak padł na beton niczym jeden wielki kamień, rażony wyładowaniem z niezabezpieczonych maszyn.
Po chwili dotarłem do jego ciała i z zaskoczeniem poczułem, że mogę przenieść świadomość w poszczególne partie leżących obok mnie zwłok. Czasu na reakcję miałem niewiele, zatem prędko zdecydowałem się wstąpić w najważniejsze organy oraz partie.
Pierwszym odczuciem w nowej bazie okazał się być strach, produkowany przeze mnie misterny lęk. Po podłączeniu swojej świadomości do mózgu młodzieńca odebrałem tak wielką ilość danych, że niemal straciłem kontrolę nad ledwo zipiącą jednostką pompującą. Zadziwiające, jak wiele nowych rzeczy pojawiło się na świecie, nawet przedsmak w postaci dziadowej przechadzki nie był w stanie uprzedzić zacofanego o ponad sto lat reliktu.

– Halo, chłopie, co jest? – męski głos naraz przerwał me rozważania.
– N-nic, chyba. – usłyszałem swój, nie swój głos.
– To dobrze, zrobiłeś już wszystko?
– Już kończę.
– Streszczaj się, powoli trzeba wracać.

Zaraza, co za stres. Po tylu latach bez realnego obcowania z człowieczą skorupą doprawdy ważka wydała mi się cała ta rozmowa. Oby dalej nie naciskał.

Udałem się wraz z nowym przyjacielem wypełniać cudzy plan. Takiej szansy nie zmarnuję, czas zacząć remont, pomyślałem.


2 myśli w temacie “HALO”

Podziel się ze mną swą opinią!