Krzesła III – Brak

Poniższe opowiadanie jest drugą częścią trzeciej partii cyklu „Krzesła”.


Wakacje, czasu bez liku, planów prawie tyle samo i jakoś tak dziwnie człowiekowi na duszy…
Specyficznej grupie ludzi na ustach zastygło pewne innowacyjne ułożenie ścian i okien, i w ogóle wielu innych rzeczy; bo właśnie to wszystko tak składnie zostało zebrane w kupę, że faktycznie było się czym zachwycać.
I los pokierował mymi drogami, że jakoś o miejscu się dowiedziałem.
I los sprawił, że zamiast po raz kolejny odłożyć perełkę w TEN kąt mózgu, gdzie uplasowane są rzeczy niewarte uwagi lub niechciane, zyskałem możliwość odwiedzenia go w momencie zwanym”złotą godziną”.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko, niespodziewanie, a ja sam byłem w owym okresie (na skutek owych wydarzeń) osobą niespełna rozumu, o bardzo niskim wskaźniku rozumu i godności człowieka. Tak czy inaczej umówiłem się ze swoim kompanem bardzo zgrabnie.
Brzmiało to mniej więcej tak:
E: Nastąpiła zmiana planów i będę przez około tydzień w Warszawie. Do tego mam zajebiste opuszczone miejsce, wejdź na taką i taką stronę, zerknij.
T: A co to? Mówisz o tym ośrodku… Wiem, co to, spałem tam…
E: No co ty!
T: W dziewięćdziesiątych jeszcze, ale nie pamiętam miejscowości. Masz namiar?
E: Mam kordy. To będzie wyjątkowo sentymentalna wizyta, nie?
T: Jedna noc… Coś koło dwudziestu kilku lat.
E: Hahaha, może znajdziesz swój pokój.
T: Aż tak dobrze nie pamiętam. Kiedy jedziemy?
E: Jak mówiłem – jestem jakoś do czwartku i raczej nie mam planów.
T: Wtorek?
E: Jasne.
Jak się umówiliśmy, tak też pojechaliśmy. Wczesnym dla nocnych ptaszków rankiem przybyłem na umówiony przystanek. Po chwili podjechał czarny Volkswagen, siedziały w nim trzy osoby.
– Siemasz, zahaczymy jeszcze o Sochaczew, młode trzeba odwieźć.- przywitał mnie kompan.
– Jasne, nie ma sprawy. – odparłem i z kamienną twarzą oraz szczypiącymi oczami usiadłem na przednim siedzeniu.
Podróż do pierwszego przystanku minęła szybko, głównie z uwagi na mą ospałość. Jednak potem, po zmianie stacji radiowej na cięższe brzmienia i wyruszeniu w bezpośrednim kierunku, moje znużenie zaczynało ustępować.
Czułem nawet coś na kształt ekscytacji.
W każdym razie dzień był bardzo gorący.
A robotę trzeba było wykonać.
Nie liczyłem na wiele, w głowie miałem mętlik.
Ciężkie warunki do kreacji.
Dzięki wyrozumiałości towarzysza dostałem dużą dawkę swobody.
Od początku jednak czułem w tym miejscu coś dziwnego. Obcego. Jakbym przyszedł w odwiedziny do niepokoju.

Kątem oka wyłapałem ruch za oknem. Refleks! Zastygłem w bezruchu i upewniłem się, że pozostałem niewykryty, po czym stopniowo zacząłem chować się za framugą. Aparat zastygły w pozycji statywowej dzielnie mnie osłaniał przed natarciem ze strony czyhającego na zwiedzających niegodziwców delikwenta. Cieć? Pierwsze słyszę. Całe szczęście, że nie kwapił się o wejście do środka i ograniczał swoje wpływy do zewnętrzności. Chociaż kto go wie, lepiej mieć się na baczności. Gdy już nieco uspokoiłem puls, a dookoła panowała względnie zastana i bezpieczna cisza, zachowując ostrożność udałem się w poszukiwaniu swego współtowarzysza. Wychyliwszy się zza rogu zobaczyłem stojący nieopodal sprzęt fotograficzny i wyciągniętą rękę Sierżanta.
Przybliżył ją do ust wyciągając jeden palec.
– Wciąż tu jest, spokojnie.
– Jasne, wiem.
Przeczekaliśmy moment niebezpieczeństwa. Niewiele było do rozmowy, jednakże i tak postanowiliśmy skomentować zaistniałą sytuację.
E: Kto to cholera był?
T: Cieciuch? Z psem chyba. Tylko coś stary.
E: Też odczułem podobne wrażenie, poszedł już? Trzeba będzie jednak uważać.
T: Ta, polazł. Jak foty?
E: Ano jakoś idzie, zaraz tu skończę, a tam?
T: Podobnie. Ty, a może to był zwyczajnie miejscowy na spacerze?
E: No nie wiem i wolę się chyba nie przekonywać.
T: Racja, lepiej pozostać incognito, samozachowawczo.

Byliśmy mniej więcej w jednej trzeciej roboty, gdy uderzyła we mnie pierwsza fala.
Wszechogarniający smutek, wyostrzony wzrok z chwilowymi plamami, miażdżące uczucie w klatce piersiowej, niedowład psychiczny.
Przystanąłem. Wyciągnąłem telefon. Kurwa. Kurwa jebana mać. Zajebana prętem przez swe obmierzłe lico wszeteczna kurwa.
Nie chciałem, nie mogłem, nie wiedziałem.
Zostawiłem aparat. Usiadłem. Wstałem. Przełożyłem w inne miejsce. Wyłączyłem. Usiadłem. Wstałem. Taki chuj. Uderzyłem. Syknąłem. Wziąłem aparat. Wróciłem.
Pierwszy raz czułem się jednocześnie bezradny, smutny, zatrwożony oraz wyprowadzony z równowagi. Furia liznęła mnie czubkiem swego obskurnego jęzora.

Zostań.
Przestań.
Uderz z całej siły.
.
Wiem lub wcale nie wiem.
Środek mój nadgniły.
.
Jeden oddech niczym.
Patrzę wciąż na tyły.
.
Woli był naprawy bezmiar.
Żalem mej mogiły.

Choćbym jeziorem migotał w sukurs zorzy,
Wszelkich zmartwień nie znał z przodu,
Końca by jeden był początek.
W moim świecie jątrzący brak.

Z transu wyrwało mnie własne pociąganie nosem. Ciepłym strumieniem o posadzkę waliła ciecz koloru…?
Słabo. Wyciągnąłem z torby butelkę i przemyłem twarz. Chusteczką dopełniłem reszty i po chwili dociskając mocno kulową głowicę statywu montowałem kolejną kompozycję w pamięci swej karty.
Znowu zacząłem myśleć.
Dlaczego to wszystko? Przecież jestem z dala od niedzierżonej przeze mnie ludzkości. Wykonując to, co sprawia mi przyjemność, w dodatku w niezgorszym miejscu. Co było nie tak? Nie wiem. Być może fakt, że nigdy nie lubiłem zmian. Zwłaszcza gwałtownych.
Niby dzięki nim odkryłem własne oblicze, niby.
Całkiem uczciwa wymiana, lecz zmiażdżone wnętrze klatki piersiowej od kilku dni nie potrafiło pojąć tego, co raz za razem objawia się w jednostce percepcyjnej.
Co ma być, to będzie, wsio.

Koniec końców wybrałem i zastosowałem racjonalny tryb myślenia i wyszedłem zwiedzać dalej. Skontrolowałem stan baterii, poziom ISO, tryb i zacząłem przeglądać dotychczas wykonane strzały. Nie jest źle, pomyślałem. Byle pójść za tropem.


Pozostałej części, czyli trzech okrągłych mieszkalniaków, zbytnio póki co nie widziałem. Ni w internecie, ni w trakcie trwającej wizyty. Toteż w miarę odkrywania każdego piętra pokój po pokoju, moja ekscytacja zdawała się wypierać wszelkie brakowe smutki. Oczywiście żaden człowiek nie jest w stanie kierować swym ciałem i umysłem na zawołanie, lecz póki robiłem zdjęcia, póty szło mi całkiem przyzwoicie.


Tak jak mówiłem, razem z Sierżantem staraliśmy nie wchodzić sobie w drogę. Dla mnie był to słaby dzień, dla niego sentymentalna rewizyta. Niemniej zawsze byliśmy sobie w odwodzie, wszak zawsze wszystko się może wydarzyć i bliska obecność kompana będzie wtedy bardzo na miejscu. Lub nawet ratująca życie.
Temperatura wewnątrz pączków była pioruńsko wysoka i proces eksploracji męczył niezmiernie. Między pierwszym a drugim budynkiem musiałem zrobić przerwę. Odetchnąłem ciężko, łyknąłem wody, zagryzłem jabłkiem i powróciłem do szukania ciekawych przestrzeni. Problemem mógł wydawać się fakt, że każdy budynek wyglądał niemal identycznie – wszędzie te same fotele, łóżka, narzuty – powtarzało się dosłownie wszystko. Wyjątkiem były tapety.
Niesamowite naścienne wzory stanowiły różnicę w przypadku każdej konstrukcji. Ponadto gdzieniegdzie mogło się odnieść wrażenie, że pokoje są nieco bardziej przestrzenne, jakby wyższego standardu. Oprócz tego różniły się partery budynków, które potrafiły być inaczej zagospodarowane. Przykładowo w jednym z nich na najniższym piętrze mieścił się gabinet lekarski, podczas gdy w innym świetlica.

Dokończywszy robotę z dwoma szklarniami, spotkaliśmy się na parterze razem z Sierżantem.
T: Zrobione? Został ostatni, chodźmy.
E: Zajdźmy jeszcze potem na teren, chciałbym obejrzeć plac zabaw i boisko.
T: Jasne, zajdziemy.
Gdy doszliśmy do końca korytarza, w twarz zionął nam stęchły, zimny powiew.
E: Co jest, pogoda się zmienia?
T: Może, zobaczymy.
Pokonawszy kilka następnych kroków, zacząłem nabierać obaw. Oto powracało dzikie uczucie, którego doświadczyłem kilkadziesiąt minut wcześniej, lecz jakby nie chciało mi tym razem odbierać trzeźwości, a jedynie przypomnieć o mej dzisiejszej niedyspozycyjności mentalnej.
Zacisnąłem szczęki i poszedłem dalej, nie dając dopuścić do siebie obaw.
Ten budynek, choć najdziwniejszy, podobał mi się najbardziej. Być może ze względu na panującą w nim temperaturę, niższą od średniej ośrodkowej, a może ze względu na nieco większy poziom rozkładu i otwarte patio.
Odsunąłem potężne skrzydło drzwi i wszedłem do środka budynku. Nade mną unosiło się niebiesko-błękitne niebo okraszone kilkoma wątłymi chmurami. Po środku otwartej przestrzeni rosła w betonowej donicy dostojnych rozmiarów paproć. Ponadto, dookoła, gdzie niegdyś leżały jedynie kamienie ozdabiające wewnętrzny ogródek, rosły wszelkie chwasty. Widać, że miejsce zostało opuszczone kilka dobrych lat temu, gdyż poziom zarośnięcia był imponujący.
Nacieszywszy się przyjemnym chłodem i stłumionymi promieniami słońca, po chwili wróciłem do środka. Sierżant majstrował coś właśnie przy jednym biurku, szarpiąc ostrożnie za jakiś przedmiot. Ten zaraz ustąpił i ułamek sekundy później usłyszałem zza pleców „Refleks, łap!”.
Złapałem. Pistolet. Prawdziwy? Skądże, kilkukrotnie za lekki, zabawkowy.
Sierżant z buńczucznym wyrazem twarzy celował do mnie z drugiego końca pomieszczenia.
– I co teraz, urbeksiarzu? – groźnym śmiechem wykrztusił z siebie mój kompan.
– Pojedynek w samo południe. – odparłem, uśmiechając się w myślach.
Strzeliliśmy sobie pamiątkowy obrazek ze znaleźnymi giwerami i powróciliśmy do penetracji fotograficznej ostatnich pozostałych zakątków.
Taką właśnie mieliśmy ostatnio tradycję – oryginalne zdjęcie zawsze sprawi, że w głowie zostanie co najmniej jeden pozytywny akcent dotyczący poszczególnej wyprawy. Niekiedy pomysłem zarzucę podczas przypływu spontaniczności ja, czasami zainspiruje starszy towarzysz. A że często nie jeździmy, pomysły zazwyczaj są dobre
Wychodząc na ostatnie piętro dostrzegłem nietypowe drzwi.


Pokój 310, PROSTE CHŁOPY.
Nacisnąłem na klamkę, lecz ta nie chciała ustąpić. No nic. Wyciągnąłem aparat i pstryknąłem zdjęcie, będzie chociaż pamiątka. Jednak odrywając oko od wizjera, zobaczyłem, że raptownie zmieniło się otoczenie. Zamiast numeru pokoju i napisu, zobaczyłem gładki tył drzwi. W pokoju panował wycieńczający zaduch, wręcz próżnia. Po chwili dziwnie nie zbędnego nieoddychania poczułem coś za sobą. Odwrócenie się zajęło mi mniej więcej nieokreślony czas; nie umiałem niczego wykalkulować. Jedynie wzrok starał się nie szwankować i gdy już obróciłem się w pełni, mym oczom ukazał się problem.
Na z grubsza normalną scenerię nałożone były częściowo nasycone wewnątrz konturów obiekty. Przy stole mogła siedzieć piątka chłopaków grająca w karty w towarzystwie procentów, lecz równie dobrze mogły to być tańczące w kącie spiżarni pająki.
Przyłożyłem ponownie aparat, chcąc zatrzymać w nim ten dziwny moment, gdy nagle obraz wyostrzył na rozgrywaną przede mną scenę, a po naciśnięciu spustu gwałtownie zniknął. W miejscu grających lokatorów pojawiła się chmara wyschłych niemal na pył insektów. Było ich tyle, że spokojnie starczyłoby na babcine konfitury.


Starałem się nie myśleć o tym, czego właśnie byłem świadkiem, ponieważ w głowie mimo to wciąż miałem mętlik, a owe zjawisko mogło mi jeszcze bardziej namieszać.
Ledwo wyrzuciłem je z głowy, a w moje małżowiny uderzył pojedynczy łomot.
Starając się zlokalizować źródło dźwięku, poszedłem na czuja do pokoju, koło którego przed chwilą kręcił się mój towarzysz. Za każdym razem czyściliśmy piętra według jednego schematu, więc po chwili byłem pewien, że stoję przed odpowiednią komnatą.
Żyły pulsowały adrenaliną, lecz ja już zbliżałem wizjer do oka w miejscu tabliczki ___. Głęboki wdech, na wydech pstryk!
Wnętrze było perfekcyjnie czyste, nie licząc tacy z resztkami wielkiej uczty. Mężczyzna pakował się w pośpiechu, a kobieta obok niego czesała się przed lustrem.
Pomieszczenie oświetlone było w zupełnie inny sposób, mimo tego, że żadne ze świateł się nie paliło. Zerknąłem za okno, drzewa były kilkukrotnie niższe, a drogami między budynkami przechadzały się szczęśliwe rodziny. Kilka z nich trzymało ręczniki i zabawki plażowe, więc domyśliłem się, że pora dnia jest bliska południa. Swych przypuszczeń nie mogłem poprzeć pozycją słońca, lecz cienie drzew jasno wskazywały, że wkrótce nadejdzie zenit.
Para znajdująca się w pokoju była ubrana wakacyjnie, w stylu retro. Do tego kobieta na głowie miała coś, za co wskazywano by ją w obecnych czasach palcem na ulicy. Niemniej prezentowała się całkiem intrygująco, lecz jednocześnie bardzo niewyraźnie, jak cała ta wizja, której byłem gościem…
Gdy zaczęli rozmawiać, rozpoznałem głos Tomka.
Kolejny dziwny zwiastun.
Dwudziestokilkuletni facet poruszał ustami w lekkim pośpiechu, a słowa, z którymi konwersowała kobieta, dobiegały również ze znacznie niższej wysokości. Spojrzawszy w dół zobaczyłem leżącego kompana, którego oczy nabiegły krwią, a zza przygryzionych do krwi ust dobiegał odmłodzony, niezakłócony głos.
– Wynośmy się stąd, Mira, ten człowiek wie rzeczy, których stanowczo nie powinien wiedzieć.
– Jak to, Tom?
– Opowiem ci już w aucie, póki co bądź spokojna i pozwól mi samemu załatwić pożegnanie.
Po chwili dwójka skończyła pakowanie, a widok zaczął się nieznacznie urywać. Im dłużej wpatrywałem się w zastany przejaw, tym bardziej me wnętrze rozrywał znany już brak.
– Sierżant! – opadłem ostatkiem sił nad bezwładnym towarzyszem. – KuRwa, tylko.. t-go brak.wao.
Kompletnie traciłem wszelką wolę. Nie byłem nawet w stanie zatrzymać zamykających się oczu. Bujana z coraz większą częstotliwością wizja zatraciła w końcu łączność, a nabite szczęki zwolniły ścisk w momencie, gdy para zamknęła za sobą drzwi.
Ratując kompana kompletnie zapomniałem o swoim aparacie, a gdy uświadomiłem sobie swój kardynalny błąd było już za późno i wszystko powoli zaczęło odchodzić w takpamięć.
Witajcie w naszym przybytku – nad pozbawionymi świadomości korpusami rozbrzmiał tajemniczy, dziecięcy szept.


Ilość słów: 1996



Krzesła III

1. Jedna noc…

2. Brak

3. Panoptykony


Sony A58 + Sigma 10-20/4.5-5.6 + Samyang 8/3.5 + Samyang 85/1.4 + Helios 44M-4 58/2

Podziel się ze mną swą opinią!