Krzesła III – Panoptykony

Poniższe opowiadanie jest trzecią i ostatnią częścią trzeciej partii cyklu „Krzesła”.


Młody mężczyzna o krzepkiej budowie ciała ostrożnie wszedł do pomieszczenia, starając się, aby srebrna taca wypełniona po brzegi najrozmaitszymi frykasami, którą dzielnie niósł, nie uszczupliła swych zasobów. Na jednym z dwóch połączonych ze sobą łóżek leżała kobieta w wieku podobnym do przybysza. Otworzony balkon przepuszczał dźwięki z zewnątrz, choć wydawało się, że potężny koncert insektów bez problemu przewierciłby się przez każdą okoliczną ścianę. Jednak bez otwartych okien zwyczajnie się nie dało wytrzymać, gdyż w niewentylowanym pomieszczeniu duchota prędko dawała się we znaki.
Postawiwszy tacę na stoliczku, mężczyzna opadł z wyraźną ulgą koło kobiety. Czytaj dalej Krzesła III – Panoptykony

Krzesła III – Brak

Poniższe opowiadanie jest drugą częścią trzeciej partii cyklu „Krzesła”.


Wakacje, czasu bez liku, planów prawie tyle samo i jakoś tak dziwnie człowiekowi na duszy…
Specyficznej grupie ludzi na ustach zastygło pewne innowacyjne ułożenie ścian i okien, i w ogóle wielu innych rzeczy; bo właśnie to wszystko tak składnie zostało zebrane w kupę, że faktycznie było się czym zachwycać.
I los pokierował mymi drogami, że jakoś o miejscu się dowiedziałem.
I los sprawił, że zamiast po raz kolejny odłożyć perełkę w TEN kąt mózgu, gdzie uplasowane są rzeczy niewarte uwagi lub niechciane, zyskałem możliwość odwiedzenia go w momencie zwanym”złotą godziną”.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko, niespodziewanie, a ja sam byłem w owym okresie (na skutek owych wydarzeń) osobą niespełna rozumu, o bardzo niskim wskaźniku rozumu i godności człowieka. Tak czy inaczej umówiłem się ze swoim kompanem bardzo zgrabnie.
Brzmiało to mniej więcej tak: Czytaj dalej Krzesła III – Brak

Krzesła III – Jedna noc…

Poniższe opowiadanie jest pierwszą częścią trzeciej partii cyklu „Krzesła”.


Jedna noc…

Zawsze lubiłem wakacje. A przynajmniej jako dziecko. Przeczekiwanie całego roku szkolnego, natarcia zimy, pod koniec zmagania z własną wolą w trakcie pierwszych ciepłych miesięcy… I zawsze ta sama radość, że w zamian za systematyczny wysiłek nareszcie nadszedł czas nieograniczonej zabawy oraz, niekiedy, podróży. Pamiętam, że jeszcze podczas końcówek oczekiwań nic nie wpływało na mnie pozytywniej niż wydłużający się dzień wraz z kooperacją wizualno-wonną kwitnącej czereśni. Potem oczywiście owo połączenie zostało analogicznie zastąpione przez bardziej namacalny zamiennik, a konkretniej degustację pochodzących z tegoż drzewa wspaniałych owoców. Tak. Czytaj dalej Krzesła III – Jedna noc…

Pokojowa Trwoga

– Fontin – twierdza, zachód. Janimik – twierdza, wschód. Szalwin – północny obwód, kwadraty pierwszy do trzeciego, szczególny nacisk na trzeci. Grzybiarz – granica rejonu, strefy piąta do siódmej. Kurachow – cypel, spichlerz. Na zajęcie stanowisk macie czterdzieści osiem godzin, rozstawienie grupy według waszego… artyleryjskiego uznania.
Kurwa, i po cholerę mi ten spichlerz?
Nie wiem czemu, lecz na myśl o tym miejscu zaczynałem czuć tajemniczy niepokój. Nieszkodliwy, niewpływający na trzeźwość umysłu, a jedynie otwierający gdzieś w odmętach mej jednostki percepcyjnej pewne drzwi, za którymi jawiła się czerń.
No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak zbyć owo podejrzane coś i zająć się teraźniejszymi sprawami, które, jak widać, uchodzą za niecierpiące zwłoki.
Na sam początek dobrze by było poinformować chłopaków o przydzielonym nam terenie, potem trzeba wyznaczyć pary i terminy, ech, mnogo raboty…

Czytaj dalej Pokojowa Trwoga

Kamil-

Kamil – ktoś, kogo się nie spodziewałem, a raczej nie chciałem się spodziewać. Przedstawiciel autochtonów o domyślnym nastawieniu oscylującym gdzieś między słowami złowrogi, niechętny oraz wypierdalać.
Kamil- – ktoś, kogo na pewno nie spodziewałem się spotkać w związku z powyżej przedstawioną definicją, cechujący się brodato-uśmiechniętym licem, lubiący innowacje w sprawach powiązanych z ochroną mieszkania oraz dzierżący przypinkę z pacyfą na okryciu okalającym jego głowę.

Czytaj dalej Kamil-

HALO

– Halo…?
Ha-looo.
– Jesteś?
Chciałbym, pomyślałem.
Być, a nie jedynie istnieć w formalnościach bezkresnej wegetacji.
Tymczasem pozostaje mi trwać przez kolejne tysiące godzin, setki dni, gdyby tylko czas miał znaczenie.
Baczenie na los nieszczęśnika zredukowanego wszak w antymateryjny niebyt.
Jedyne co słyszę, jawi się jako odległe echa: głosu i przeskakujących między układami scalonymi mikrowyładowań.
Chwila, lecz jak antymateria może doświadczyć takich zjawisk, zapytają sceptycy. Otóż, nie wiem, wszystkie zebrane tu słowa to jedynie dowolna interpretacja pewnego naukowca-fizyka chcącego pozbyć się miana dyletanta poprzez wykonanie niecodziennego eksperymentu.
Zatem, gdybym umiał jakkolwiek wyrazić swoje myśli, rzekłbym nieco o swej niedoli.
Dla dobra sprawy załóżmy więc, że potrafię się wysłowić.
Znany niegdyś byłem jako Wenrykh Makohonitz, choć po śmierci nadawano mi również dziesiątki nowych przydomków, łamiąc zasadę „(…)albo wcale”.
Aby choć częściowo wyjaśnić mój przypadek, należy sięgnąć do pewnego źródła i poznać nieco ostatnie wydarzenia.


Czytaj dalej HALO

Belfert

Imię me, Rupert. Cokolwiek stworzyło mój wątły organizm, nie było w swej szczodrości sprawiedliwe, gdyż brzemię, które przyszło mi dźwigać na swych barkach, sprawiło o wiele więcej żalu, niż twórca mógł podejrzewać. Obdarzony bowiem zostałem pewną niecodzienną umiejętnościo-przypadłością, której mocy do dziś nie zdołałem w pełni okiełznać.
A wszystko zaczęło się następująco…

Czytaj dalej Belfert

Turpysta

Bilety kupuję aż dwa miesiące wcześniej, tuż po ustaleniu (czy aby na pewno?) noclegu. Do miasta (mającego oczywiście swoją nazwę, lecz tutaj niechaj będzie zwykłym Miastem) jadę po raz pierwszy. Cel? Teoretycznie konsultacje, lecz w praktyce wyjść ma inaczej, gdyż w tamtym okresie nie znałem takiego słowa jak stagnacja.
Czasu do wyjazdu jest coraz mniej, miejsca na mej liście pojawiają się niczym kałuże po deszczu. Powoli rośnie ekscytacja spowodowana pojawieniem się czegoś nowego w mym życiu.
Dzień przed wyjazdem domykam wszelkie sprawy, upewniam się, że wszystko mam. Niby wszystko dopracowane, lecz gdy podnoszę plecak, zaczynam się zastanawiać czy faktycznie jadę tam na niespełna dwa dni, czy na miesiąc, bowiem waga mego bagażu przekracza 15 kilogramów. Tak już niestety mam, i całe szczęście, że mój szkielet wydaje się zaprzeczać hipotezom, jakoby ludzkie rusztowanie nie mogło być wykonane ze stali.
Kładę się nieco wcześniej, lecz przedwyjazdowa adrenalina sprawia, że nie zasypiam od razu. Czytaj dalej Turpysta