Kilka lat temu, doświadczywszy na własnej skórze definicji słowa „chaos” oraz dziwnej zbieżności, a raczej nietolerancji owego zjawiska poprzez mój umysł, postanowiłem ograniczyć do minimum wszelkie wyjazdy z rodziną. W tenże jednak wolny czas, zmęczony całym rokiem funkcjonowania w ciężkim psychicznie oraz szarym środowisku, potrzebowałem powrócić do czegoś, co wszak niegdyś zwykło mnie napędzać – podróży.
Okazja była całkiem dogodna, bo jakby darmowa – takie zawsze trzeba dawać, gdy biorą.
Padło na miasto, o którym w sumie nigdy wcześniej nie myślałem, zatem w nim nie byłem.
Miasto umiejscowione dziwnie blisko kraju, o którym zbyt dobrze nie mówią, a którego kulturę i język przyszło mi poznawać w ramach programu studiów.
Padło na Przemyśl.
Pierwszy dzień spędziliśmy spokojnie. Przyjechawszy popołudniu, zdążyliśmy zaliczyć jeno wieczorny spacer. Wstępne rozpoznanie terenu podczas zachodzącego słońca przyniosło obiecujące rokowania – miasto to doprawdy małe, acz czarujące, bo pełne starych kamienic, które wszak mają ogromną skłonność do skrywania w swych ścianach intrygujących historii, tajemnic.
To właśnie następnego dnia przypadkiem, czekając na tyły, wszedłem do budynku, w którym mieściła się bodaj jakaś organizacja polsko-ukraińska, odkrywając dzięki temu bardzo skromną klatkę schodową z interesującym detalem. Wiedziałem już, gdzie i czego szukać w owym wielce tajemniczym dla mnie mieście. Jadąc tu, nie spodziewałem się, że znajdę cokolwiek więcej niż odpoczynek. Finalnie wyszło bardzo bogato, acz i tak nie odkryłem całego potencjału skrytego w przemyskich kamienicach.
Po wyjściu ze skromnego wnętrza, przegrupowałem się z rodziną i ruszyliśmy zdobyć najwyższy punkt w mieście, z którego zobaczyć można było całe miasto oraz dużą okolicę. Skwar był niemożebny, a po drodze natrafiliśmy na kroczącego dumnie między drzewkami sadu bociana. W aparacie siedział wonczas radziecki Helios 58 mm, zatem niezbyt snajperskie szkło, toteż nie poprę swego słowa zdjęciem.
Powrót z wzniesienia odbył się autobusem, na małym nielegalu, gdyż nie starczyło biletów u kierowcy i kupiliśmy te tylko trzy (na pięć potrzebnych).
Trzeci dzień przyniósł coś, na co w sumie czekałem najbardziej, i co finalnie zaważyło o wzięciu udziału w rodzinnym wyjeździe. Niemal roczna nauka języka wymagała wówczas wstępnych oględzin, swoistego sprawdzianu.
To była długa i obfita w niespodzianki eskapada.
Po intensywnej przygodzie postanowiliśmy zrobić dzień względnego odpoczynku, zmniejszając oczekiwania do minimum. Potem, w trakcie ich realizowania, okazało się, że zmniejszymy je jeszcze bardziej, ulegając skwierczącej perswazji słońca. Pamiętam, że tak mi się wtedy nic-nie-chciało, że nawet wieczorem zostałem w domu, umilając sobie czas wirtualnymi potyczkami. Niemniej po jakiejś chwili stwierdziłem, że w sumie to szkoda siedzieć w domu, gdy za oknem zmykające już z owej części świata światło tak ładnie mięknie, i prędko dołączyłem do rodziny.
Kilka strzałów udało się zrealizować.
Dzień ostatni okazał się najbardziej odkrywczym pod względem miejscowej architektury. Oczywiście mowa tu o tej mniej znanej, bo wewnętrznej, a zatem teoretycznie ukrytej dla osób nie będących z nią w bez/pośredniej relacji. Tak się akurat składało, że bogowie wnętrz byli wówczas dla mnie bardzo przychylni i zezwolili mi na kilka solidnych odkryć. Obyło się nawet bez scysji. Raz jeno jakaś wstydliwa dziewka czmychnęła w głąb swego azylu, gdy zoczyła kogoś powszechnie uchodzącego za podejrzanego. Ograniczyłem swój komentarz do wzruszenia ramionami, gdyż (klatka) i tak była mało urodziwa.
Na tym w zasadzie mógłbym tę relację zakończyć, gdyż wszelkie dodatkowe komentarze niczego ciekawego nie wniosą.