Preludium

Wstałem wcześnie, czyli tak, jak niemal nigdy.

Tylko przygoda jest w stanie mnie wyrwać ze snu, a już zwłaszcza w wakacje.
Tym razem powodem był tak naprawdę powód mojego uczestnictwa w całym przemyślanym przedsięwzięciu.
Gdyby w potencjalny harmonogram wyjazdu nie wchodził ów punkt, zapewne nie byłoby czego przedsiębrać z mej strony.
Ale tak się jednak stało, że nie tylko mi na jego zrealizowaniu zależało.

A więc wstałem wcześnie, ale nadal trochę na styk, aby nie musieć słuchać całej krzątaniny generowanej z rana przez mych bliskich. Taktykę tę obmyśliłem już jakiś czas temu, gdy przy liczbie osób przebywających z rana w kuchni zapaliła się czerwona dioda. Manewr jest to iście prosty, niemniej potężnie skuteczny. W skrócie: jestem w stanie wyjść z domu w dziesięć minut od momentu otworzenia oczu. Często przez to na miejsce przeznaczenia docieram idealnie na czas/lekko się spóźniam. Zazwyczaj celuję w pierwszy wariant (gdyż wchodzenie na zajęcia po przybyciu wykładowcy sprawia, że szara rzeczywistości nabiera niebezpiecznie atencyjnych odcieni) lecz jak to w życiu wiadomo – nie zawsze wszystko idzie po myśli, a ZTM to chuje.

Wracając jednak do przemyskiej rzeczywistości, plan w teorii zakładał wczesne wstanie, dotarcie na przystanek w środku miasta, przejazd busem do przygranicznej miejscowości, piesze przejście kordonu, marszrutkową kontynuację do miejsca docelowego – Lwowa. Dalej już improwizacja pod moim przewodnictwem.
Niektórzy powiedzieliby: nic szczególnego. Ha! W sumie to nawet mieliby wówczas rację, choć po przejściu przez granicę wynikła śmieszna sytuacja, gdyż matka ma chciała nabyć bilety ulgowe w liniach wielce nieokreślonych prawnie, a do tego – na Ukrainie. Musiałem podejść i powiedzieć kierowcy, że po prostu poprosimy pięć biletów do Lwowa, niemal zatykając usta dłonią swej rodzicielce, po raz pierwszy tego dnia.

Sama jazda marszrutką jest według mnie jednym ze znaków firmowych naszych sąsiadów. Dlaczego? O tym powiem więcej pod koniec, jednak przed wejściem do małej, żółtej, przeznaczonej na około 20 osób maszyny pomniałem słowa jednej z wykładowczyń, traktujące o niezwykłych zjawiskach zachodzących podczas podróży owym transportem – ludzie wsiadający z tyłu, niemogący z powodu tłoku przedostać się na przód w celu uiszczenia opłaty za przejazd mieli jakoby podawać pieniądze pośrednio, wykorzystując asystencję stojących po drodze pasażerów. To nie koniec, w przypadku nadpłaty wracać miała do nich reszta. Już pierwszy przejazd pokazał, że do owego niewielkiego busa wejść może niemal dwukrotność pojemności, ale w żadnym wypadku nie jest to w stanie przeszkodzić żadnym płatnościom i ewentualnym powrotom reszt. Także, mit potwierdzony, a uznanie – zdobyte.
Mimo, że dystans od granicy do Lwowa to około 85 kilometrów, jedzie się trochę ponad dwie godziny. Po drodze widoki sprawiają, że co i rusz robi mi się gorąco – mijamy wsie, lasy, nie wiadomo skąd pojawiające się mniejsze miejscowości, jednotorowe drogi kolejowe. Czasami skręcamy na dróżkę, po której powinno się jechać raczej traktorem, niż lokalnym busikiem, lecz to tylko nieistotny szczegół, za który jednak w Polsce zapewne oberwałoby się logistykom odpowiedzialnym za rozplanowywanie tras. Tutaj jednak ma to zgoła inny cel, gdyż jadąc podobnym skrótem, po chwili dociera się do większego skupiska ludzi, co intryguje mnie niemal tak bardzo, jak zobaczeni przeze mnie w tych miejscach ludzie. Rodziny, pary, grupki dzieci, samotne niewiasty tudzież kawalerowie, których największym problemem nie jest to, czy pod wstawionym na portal społecznościowym zdjęciem wyświetli się odpowiednia ilość pochlebnych opinii łechcących ich próżne wnętrza, a prędzej fakt, czy nadchodzący dzień uda im się wykorzystać w pełni.
W Polsce też są takie miejsca, oczywiście. Ale na pewno nie występują one tak często.


Inna rzeczywistość, której jestem świadkiem, jakby zatrzymana w czasie względem sąsiedniej, sprawia, że tym bardziej nie mogę doczekać się celu przejazdu, chcąc czym prędzej zestawić dopiero co stworzony pogląd z występującymi tu miejskimi tendencjami.
W trakcie jazdy wciąż oswajałem się z nieuchronnym nadejściem nowego wyzwania, wymagającego ode mnie funkcjonowania w choć niezmiernie do siebie podobnych, to nadal dwóch językach. Biorąc pod uwagę fakt, że nie były to żadne ćwiczenia, a ewentualna pomyłka zakończy się zwyczajnym niepowodzeniem komunikacyjnym, presji nie było wcale.
Tak, jak w jednym momencie jechaliśmy spokojną drogą, tak raptownie pojawił się napis „Львів” i dookoła jęła wyrastać gęsta zabudowa terenu. Od tej chwili do faktycznego końca podróży minęło dobre kilkanaście minut, w trakcie których musiałem się upewnić, że na pewno nie przejechaliśmy swojego przystanku.

W końcu wysiedliśmy.
Pierwszą rzeczą, którą trzeba było załatwić, okazała się kwestia powrotu.

Właśnie w tym miejscu pojawiły się schody.
Weszliśmy po nich do budynku dworca, który wprawiał swą aparycją w osłupienie. Kilka miesięcy później, gdy mogłem zestawić ów widok z drugim ukraińskim wokzalem, tym w Kijowie, stwierdziłem jeno – o cholera. I w sumie to z tego wszystkiego zapomniałem nawet zrobić mu zdjęcia z zewnątrz.
W środku natomiast mus nam było dowiedzieć się czegoś o biletach, zatem spróbowaliśmy w informacji. Podszedłem do okienka, na swą kolej trzeba było chwilę poczekać. Gdy ta już nadeszła, zostałem jednak wyprzedzony. Matka ma, zapomniawszy najwyraźniej o fakcie, że władam wcale płynnie mową autochtonów, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, po raz drugi tego dnia, łącząc język polski ze szczątkami rosyjskiego i cholera w zasadzie wie czego jeszcze. Wymieniłem z siostrą wymowne spojrzenia i już miałem przemówić gdy nagle do rozmowy włączyła się stojąca za nami Ukrainka, objaśniając pani z informacji, o co może tym Polakom chodzić. Zgadła bezbłędnie, niemniej w odpowiedzi usłyszeliśmy jedynie burknięcie, że bilet jest tylko jeden na cały pociąg.
Pociąg powrotny również był jeden, lecz niezrażeni pognaliśmy jeszcze do kasy, by dopytać o miejsca stojące bądź inne istniejące opcje wrócenia do domu. Pani w kasie entuzjazmem nie ustępowała swej koleżance, lecz rozwiała przynajmniej nasze nadzieje – ów bilet, co to był jedyny, kosztował 700 hrywien, czyli w przeliczeniu na nasze około 100 złotych. Biletów stojących nie przewidziano.
A więc marszrutka po raz wtóry, ale dopiero wieczorem.
Po wykonaniu pierwszej misji pozostawało jedynie znaleźć jakieś toalety, gdyż cały ten ambaras poskutkował niezauważalnie niebezpiecznym napełnieniem pęcherzów. Kible (zgrubienie intencjonalne) były darmowe, a więc byle jakie. Nie bacząc jednak na walory estetyczne, funkcję swą pełniły dostatecznie.
Zmitrężywszy wystarczająco, w końcu wyruszyliśmy zwiedzać. Kierunek był oczywiście bliżej nieznany – nikt oprócz mnie nie zrobił tak naprawdę żadnych poszukiwań, zatem prowadziłem swą familię w stronę centrum, zahaczając z niecnym uśmiechem po drodze o miejsca typowe dla mnie. >:D

Idąc lwowskimi ulicami czułem się jakoś swojsko, na miejscu, jakbym wcale nie był za granicą. Do klatek wchodziłem jak na swoje, w środku zachowywałem się normalnie, wychodziłem „na chwilę”. Jedyną zauważalną różnicą, błahym, acz wielce istotnym detalem, był fakt, że nie musiałem dzwonić ni do jednej z mijanych klatek. Większość po prostu była otwarta, wejść mógł każdy.

W tym miejscu warto by wspomnieć, ile pejoratywnych opinii odnoszących się do bezpieczeństwa na Ukrainie oraz światopoglądu i nastawienia względem przyjezdnych wśród Ukraińców krąży po Polsce.

 

Na logikę zatem:
Lwów jest miastem typowo turystycznym.
Porównanie do Sopotu nie znalazłoby raczej stuprocentowej zgodności, lecz tu chodzi o sam fakt, że w sezonie zaludnienie ulic owych miast stanowią głównie przyjezdni.
W Sopocie, z tego co pamiętam, na otwarte klatki przez trzy lata comiesięcznych wizytacji trafiłem razów kilka (zapewne liczba byłaby do policzenia na palcach jednej dłoni). Niekiedy wemknąwszy się do środka za sprawą zwykłego przypadku – niedokładności mieszkańca lub niedoskonałości mechanizmów blokujących, dużo częściej czatując odpowiedni czas na wychodzącą z budynku osobę lub zwyczajnie dzwoniąc domofonem.
W Łodzi bywało rożnie, ale do najciekawszych zawsze musiałem dzwonić.
Stolica to 99% zamkniętych wnętrz, zazwyczaj trzeba czekać lub przekabacać.
O czym świadczy niezamykanie większości drzwi frontowych we lwowskich kamienicach?

Prowokacja? Głupota? Nierozważność?

Jak dla mnie coś zgoła innego, ale interpretację pozostawiam człowieczej subiektywizacji.

Wykorzystując sytuację zachodziłem do każdego otwartego budynku, szukając nieznanych mi perełek (o tych rzekomo najlepszych miejscach skrytych we lwowskich wnętrzach wszak wiedziałem). Ostatecznie skończyłem z kilkoma nadprogramowymi wejściami; ponadto kilka punktów musiałem również opuścić ze względu na coraz głośniejsze pojękiwania głodnych współwycieczkowiczów.

Kilkadziesiąt minut później, podziwiając turystycznie tłoczny klimat placu Rynek, problem ów zdawał się zniknąć na zawsze, tak jak moja rodzina w gąszczu straganiarskich towarów. Czekając kilka minut za długo zdecydowałem się zadziałać na własną rękę i zaliczyć przy okazji pewne interesujące wnętrza…

Skutkiem mego odłączenia był rozgardiasz w sojuszniczych szeregach, lecz finalnie odnaleźliśmy się bez większego kłopotu.

Na ów moment pozostawało nam drugie tyle czasu przebywania we Lwowie. Wszystko trzeba oczywiście było bezpiecznie zaplanować, by odpowiednio zgrać powrotne autobusy, które kursowały do określonej godziny.

O 15 czasu lokalnego zwiedzanie mieliśmy teoretycznie za sobą, gdyż kompanii ponownie dał się we znaki głód. Po kilku setkach metrów poszukiwań, padło na największy międzynarodowy syf – McDonald’s. Odmówiłem zatem posiłku, gdyż w owej „restauracji” nie jadam już dobre kilka lat, i jak dotąd wychodziło mi to na dobre.
Dla zwiększenia współczynnika ironii dodam, że dwie godziny później, chwilę przed odjazdem marszrutki, zjadłem podwójnego hot-doga w kebabowym naleśniku. XD
Zanim jednak do tego doszło, trzeba było dotrzeć pod dworzec. Niespiesznie udaliśmy się w drogę powrotną, starając się zobaczyć jak najwięcej. Zaobserwowawszy zmęczenie na licach mych towarzyszy, sprytnie obrałem najkrótszy możliwy szlak będący zarazem całkowicie nieznaną nam drogą wzdłuż jednej z głównych lwowskich ulic prowadzących do centrum miasta.

W ten sposób, urządzając sobie po drodze kilka krótkich i krótszych postojów, nareszcie znaleźliśmy się u kresu naszego pobytu we Lwowie. Do odjazdu pozostawało wciąż trochę czasu, więc wykorzystaliśmy owe chwile w przydworcowych budynkach, wydając ostatnie grosze. Chcąc przywieźć ze sobą jakąś pamiątkę, udałem się w poszukiwaniu legitnie wyglądającego sklepu alkoholowego. Gdy już doń dotarłem, zapytana o rekomendację ichniejszej wódki sprzedawczyni przez pięć minut starała się zaprezentować wszelkie ukraińskie czterdziestoprocenciaki, kończąc swój wywód słowami „w sumie to nie wiem, którą bym panu poleciła”. Dzięki.
Chwilę później zjadłem owego legendarnego hot-doga i wziąłem udział w przepychance słownej z cygańskim dziewczęciem.

Przedmiotem zwady była resztka cudownie orzeźwiającego loda, a mianowicie około 27% jego bazowego rozmiaru. Byłem wówczas wielce rozrzewniony rychłym opuszczeniem Ukrainy, zatem powszechny gest wyprostowanej ręki z palcem wskazującym skierowanym w stronę przedmiotu zatargu w połączeniu ze słowami „daj mi tego loda” potraktowałem krótkim, acz stanowczym „niet”.
Cuchnęło tam (przy owym wędrownym cygańskim taborze) niemiłosiernie, więc poleciłem mej kompanii zmienienie miejsca postoju, a sam udałem się w kierunku znalezienia odpowiedniego busiku oraz uzyskania od kierowcy kilku niezbędnych informacji dla pomyślnego zakończenia naszej wyprawy.

Po chwili wiedziałem już, którym busem dostaniemy się na granicę, i że odjazd nastąpi o tej konkretnej godzinie.

Po chwili siedzieliśmy już w środku, a ja dopijałem butelczynę lokalnego kwasu.

Po chwili ruszyliśmy.

Byłem tak zmęczony całym dniem ograniczonego pieszego tempa (paradoksalnie wolne chodzenie męczy mnie bardziej niż szybki marsz) oraz wysłuchiwania przeróżnej maści reklamacji tudzież narzekań na wszelkie niedogodności życiowe, że po prostu patrzyłem się przez okno.

I znowu, tak jak wjechaliśmy, tak wyjechaliśmy ze Lwowa, a krajobraz nagle przemienił się nieznacznie. Wraz z nim zmieniała się pogoda, gdyż nagle z nieba zaczęła spadać delikatna ilość wody. Coraz bardziej zahipnotyzowany obserwacją wielozmysłową nie zauważyłem momentu, w którym mżawka przeszła w ulewę. Pojazd jechał z bliżej nieokreśloną, jednak stanowczo zbyt wysoką, prędkością, ludzie dookoła rozmawiali o całkowicie nieistotnych rzeczach lub siłowali się z butelką po Spricie służącą jako zamknięcie szyberdachu, przez który deszcz starał się przywitać z wnętrzem marszrutki, dookoła rozbrzmiewał jakiś wielce zajmujący rodzaj ukraińskiego disco. Wracając do prędkości, deszcz autentycznie zalewał szyby, a dziur w drodze przybywało.
Spojrzałem na postawiony przy desce rozdzielczej święty obrazek, dostrzegłem spokojnie bębniące po grubej kierownicy palce wodija, gdy z zamyśleń wyrwały mnie narastające wkłucia w lewe przedramię – moja siostra najwyraźniej nie znosiła połączenia pogody i prędkości tak dobrze jak ja. Nie pamiętam już dokładnie, lecz prawdopodobnie „uspokoiłem” ją czymś w stylu „luzik, siedzimy w tym wszyscy”. Pokrzepiające, nieprawdaż?

Mi się podobało, to zawsze kolejna ciekawa przygoda do rozpisywania na łamach strony.

Gdy dotarliśmy do granicy, wciąż niemiłosiernie lało, więc niecały kilometr pozostający między przystankiem a kontrolą celną skakaliśmy od daszku do daszku, moknąc w mniejszym lub większym stopniu.

Podczas kontroli, gdy należało zadeklarować ponadprogramowy bagaż, a w szczególności towary objęte specjalnym prawem celnym tj. alkohol/papierosy, moja siostra niemal spaliła się ze wstydu, gdy okazało się, że to ona, nie ja, przenosi do Polski pół litra ukraińskiej wódki.

Cytuję: ale to brata! <gest wskazywania palcem>

Strażnik spojrzał się na mnie z lekkim uśmiechem uznania po czym odpowiedział mej siostrze „Jasne, wszyscy tak mówią”.

Nawet się nie obejrzałem, a już byliśmy w autobusie do Przemyśla. Ciągle padało, zaś niebo jednocześnie nabierało uspokajających pomarańczowo-różowych barw.

Do domu dotarliśmy wilgotni, zadowoleni i diablo zmęczeni*.

*fizycznie/psychicznie



Preludium - wstępny rekonesans przed większą, wrześniową wyprawą na Ukrainę, o której wówczas jeszcze nie wiedziałem, niczego nie planując.

Podziel się ze mną swą opinią!