Tatry 2019.1

Na skróty przez post

Długo planowany wypad w Tatry, który za sprawą feralnej burzy zakończył się przedwcześnie. Zdjęcia z Czerwonych Wierchów, Doliny Gąsienicowej i Nosala.


Prolog

Po pierwszej wizycie w Tatrach, która solidnie przewróciła mi umysł, na kolejną przyszło mi czekać rok – ostatni rok studiów i praca były wówczas priorytetami. Nie sprawiało mi to jednak problemów, a być może wręcz przeciwnie, wszak zawsze największą radość przynosiły mi długo wyczekiwane rzeczy.
Mawiają, aby w góry jechać na spontana, gdyż masz najbardziej realną szansę na dokładność prognozy pogody. W tym roku datę zaplanowaliśmy ze sporym wyprzedzeniem na przedostatni tydzień sierpnia, co oznaczało, że tym razem nie wejdę w urodziny na Rysy. Już tydzień przed wyjazdem znaliśmy wstępne szacunki synoptyków i nie były one zbyt sprzyjające – cała końcówka sierpnia oraz początek września miały być burzowe.
Marzyliśmy jednak o zdobyciu materiałów (w moim przypadku miał to być wstęp do astrofotografii), zatem pomimo złych warunków zdecydowaliśmy się na zrealizowanie wyjazdu.

Nocny pociąg do Zakopca to pewnego rodzaju klasyk. W przedziale jechała z nami trójka, o której jeszcze wspomnę – ojciec z córką i siostrzeńcem, a ja klasycznie nie zmrużyłem oka i Zakopane przywitałem lekko zużyty.
Dobrze było tu być po raz kolejny. Przez rok przerwy zdalnie studiowałem Tatry z imponującą częstotliwością, toteż tym razem rozpoznawałem już większość sylwetek kolosów majaczących w oddali, nawet pomimo nieznacznego zachmurzenia.

Już po pięciu minutach od wyjścia z pociągu przyczepił się do nas miejscowy awanturnik, wypytując o pochodzenie i „prosząc” o wsparcie. Plastikowy kij dzierżony przez śmiałka zdawał się przestrzegać przed nieprzemyślanymi odpowiedziami, toteż ważąc słowa po chwili udało się pozbyć jegomościa. W trakcie rozmowy przekonywał nas do kontynuacji konwersacji licznymi tatuażami i bliznami wypalonymi papierosami przez „Warszawiaków”. Dobrze, że chwilę wcześniej powiedzieliśmy, że jesteśmy z jednej z mazowieckich wsi, bo sprawiał wrażenie dość impulsywnego i mógłby zareagować agresywnie na wieść o naszej przynależności do „Warszawiaków”.

Dzień 1 – Czerwone Wierchy

Zaopatrzywszy się w szybki prowiant, wsiedliśmy do busika, który zabrał nas do Kir. Stąd też zaczęliśmy zmierzać w kierunku Czerwonych Wierchów.


Po około godzinie marszu weszliśmy w chmurę. Jej wilgoć i chłód dawały się we znaki, a okazji do zdjęć lub nagrań dźwięku było niewiele. Pierwsze rozjaśnienie objawiło się przy zejściu z Ciemniaka, gdy na chwilę ukazała się imponująca dolomitowa ściana Krzesanicy.

Łał.
Oniemiałem z wrażenia, gdyż warunki pozwoliły mi na wykonanie jednej z moich ulubionych fotografii po dziś dzień:


Dochodząc na szczyt Krzesanicy, uznaliśmy, że czas na przerwę i posiłek. Szukając miejsca, dojrzałem ślimaka. Nie spodziewałem się takiego spotkania na wysokości 2100 m n.p.m.

Ślimak pod Krzesanicą 🙂


Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę, gdyż ponownie otoczyła nas gęstość chmury i marsz w takiej wilgoci z wielkim plecakiem nie należał do przyjemnych.
Dodatkowo, szlak wiodący przez Czerwone Wierchy polecano mi z uwagi na piękne krajobrazy Tatr Zachodnich, a jedynym widokiem dotychczas był ten wyżej wspomniany, na Krzesanicę, zatem morale było średnie.
Przejście przez Małołączniak nie ma historii, lecz podczas zejścia, wreszcie zaczęło coś prześwitywać.

Choć zobaczyliśmy widoki, to usłyszeliśmy pomruki.
Burzy.
Byliśmy wówczas na Kopie Kondrackiej, a więc w ostatnim momencie, aby zejść do schroniska pod Giewontem na Hali Kondratowej. Domyślnie, celem na ten dzień miało być dotarcie do Murowańca w Dolinie Gąsienicowej.
Ostatecznie, po chwili analizy i wybadania pogody, stwierdziliśmy, że pójdziemy dalej.
Następne kilka godzin padał deszcz, a zapewne łatwa trasa Kopa Kondracka – Kasprowy Wierch sprawiła nam kilka kłopotów.

Dojście do Murowańca smakowało wybornie, lecz samo schronisko okazało się potężną klapą – drogo, niesmacznie i nieserdecznie.


Po obiadokolacji przyszedł czas na szacunek strat.
Kilkugodzinny marsz w deszczu doprowadził do zamoknięcia niezabezpieczonej części ekwipunku, lecz na szczęście w pokoju kaloryfery grzały niczym w zimie i prędko udało się wysuszyć zamoczoną odzież.
W godzinach wieczornych byłem świadkiem rozmowy TOPRowców o wychodzącej interwencji pod przełęcz Zawrat, gdzie wypadkowi uległ turysta, spadając kilkadziesiąt metrów po śliskich skałach. Jedna ratowniczka rozwieszała akurat liny na klatce schodowej.


Pomimo rozmiękłego materaca, zasnąłem jak dziecko.

Dzień 2 – Kościelec i burza

Wstałem trochę wcześniej, aby sprawdzić pogodę. Na dworze mleko, na radarach potencjalne deszcze w naszym rejonie. W planach było przejście do Doliny Pięciu Stawów Polskich, czyli do miejsca, które rok wcześniej sprawiło, że bezpowrotnie zakochałem się w Tatrach. Plany uwzględniały również wejście na Kościelec, czyli jeden z najbardziej charakterystycznych szczytów w Tatrach o strzelistej sylwetce piramidy, widocznej nawet z Zakopanego.

Pomimo nieznacznego chłodu, szybko okazało się, że nie ma sensu iść w grubej odzieży, toteż po kilku minutach należało zdjąć z siebie zbędną warstwę. Widoczność była bardzo niewielka, a więc można mówić o sporym pechu, gdyż Czarny Staw Gąsienicowy uchodzi za jeden z najpiękniejszych stawów w Tatrach.

Wejście na Czarny Kościelec poszło sprawnie, w międzyczasie nieco się przejaśniło, choć schodząc na przełęcz Karb zauważyć można było fałdy chmur zmierzające w naszą stronę, przelewając się nad Świnicą.

Zdobywając Kościelca, raz za razem wchodziliśmy w chmury, a dość spora liczba turystów dookoła nas tworzyła dziwne wrażenie, gdyż w niskiej widoczności często słyszeliśmy kogoś na długo, nim objawił nam się w zasięgu wzroku. W pewnym momencie zauważyłem brązowe zabarwienie oraz zużytą chusteczkę na skale, toteż na usta nasunęła mi się refleksja: zaciek skalny… czy analny?


Sekundę po wypowiedzianej frazie usłyszałem wybuch śmiechu nad sobą – schodząca z Kościelca para usłyszała mój komentarz. Śmiechom nie było końca, lecz pogoda zaczynała się pogarszać, więc pozdrowiwszy kompanów wizualnej niedoli, powróciliśmy do wspinaczki – szlak sam w sobie należy do dość wymagających dla przeciętnego turysty, a w deszczowych warunkach ze względu na sporą stromość należy zachować szczególną ostrożność.
Chwilę po południu usłyszeliśmy pierwsze, jeszcze odległe grzmoty.
Już wtedy widoczność była znikoma, toteż ciężko było określić, z której strony nadejdzie burza, ale wszystko wskazywało na to, że od Tatr Zachodnich.
Na początku zaczęło kropić, więc za wczasu ubraliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe, zabezpieczyliśmy plecaki, odpinając wszelkie metalowe obiekty i chowając wraz z technologią do plecaków. Gdy tylko założyłem kurtkę, przestało kropić, lecz po niespełna minucie uderzył w nas… grad. Wraz z kilkoma turystami zaskoczeni przylgnęliśmy do skał i czekaliśmy kilka minut, aż w końcu, gdy raptownie wszystko ucichło, zaczęliśmy szturmować szczyt.
Po dotarciu na wierzchołek Kościelca nie widziałem zbyt wiele, wciąż będąc w chmurze. Pomruki burzy występowały już nieco rzadziej, jednak o wiele bliżej.

Około 13:00 zaczęliśmy schodzić, ponownie rozpadało się. Kilka razy uderzyło w okolicy, potem nastąpiła cisza. W związku z powrotem deszczu i ciągłym ryzykiem burzy, stwierdziliśmy, że wracamy pod Murowaniec i odpuszczamy przebijanie się do „Piątki”.

Schodząc, odradzałem napotkanym osobom wchodzenie, gdyż warunki zdawały się krzyczeć „zważajcie!”. Zaledwie jedna niewiasta stwierdziła, że musi ukończyć studia, więc nie będzie narażała się żywiołowi, a pozostali udawali, że nie słyszą przestróg.
Wciąż padało.

Wchodząc około 16-tej do Murowańca, można było wyczuć inność atmosfery. Część ludzi siedziała cicho, niektórzy zawzięcie debatowali na jakiś niebywały temat. Miejsc nie było praktycznie nigdzie, ale po chwili udało nam się dosiąść do jakiejś rodziny. Rozpakowując plecak w poszukiwaniu prowiantu usłyszeliśmy o trafieniach w Giewont. Były ofiary śmiertelnie, dziesiątki osób poważnie rannych.
Pomyśleć, że ta burza przeszła obok nas, racząc nas jedynie gradem…
Początkowo media, jak to media – podawały kompletnie rozbieżne informacje. Zgodnie z kilkoma bardziej wiarygodnymi źródłami, jak i samym TOPRem, udało się ustalić, że ucierpiało około 160 osób, w tym 5 śmiertelnie.
Wszystko wskazywało na to, że czeka nas druga noc w ukochanym Murowańcu, lecz warto w tym momencie dodać, że jest to jedno z tatrzańskich schronisk, na którym nie dają „gleby”, więc w grę wchodziły jedynie miejsca w pokojach. Po kilku minutach oczekiwania na dopalenie papierosa lub całej paczki, przepełniona dziwną pychą i niedbalstwem recepcjonistka z łaską oznajmiła mi, że na ową chwilę nie ma miejsc noclegowych, a jedyna szansa pojawi się po 18-tej, gdy nie zgłoszą się po odbiór rezerwacji. Pod nosem dodała „idźcie do Betlejemki, może tam coś mają”.
Poszliśmy zatem do Betlejemki, gdzie odprawili nas z powrotem do Murowańca. Bardzo nie chcieliśmy wychodzić z gór, więc uznaliśmy, że przejdziemy się do Roztoki (Schronisko PTTK w Dolinie Roztoki), która rok wcześniej wywarła na nas znakomite wrażenie za sprawą świetnej infrastruktury i smakowitych potraw.
Przechodząc obok schroniska, kątem oka zauważyłem znajome lica – to nasi towarzysze z pociągu. Okazało się, że po nieudanym szturmie na Świnicę, wracają do Zakopanego. Zwykle niepodatny na sugestie, zacząłem rozważać przyłączenie się do nich, gdyż była to mimo wszystko łatwiejsza fizycznie opcja. Szybki telefon do podanego schroniska młodzieżowego i chwilę później kroczyliśmy razem z niebotycznie podwyższonym morale, gdyż okazało się, że zaskakująco dobrze dogadujemy się w grupie. Do tego na chwilę dołączył się do nas mężczyzna, któremu przyszło pokonywać Orlą Perć podczas burzy. Opowiedział nam, że najadł się strachu jak nigdy, gdyż w deszczu musiał pokonywać kilka bardzo eksponowanych momentów i gdyby nie pomoc bardziej doświadczonej grupy, zszedłby o wiele wcześniej, nie sprostawszy wyzwaniu

Spojrzenie na Giewont z daleka było przygnębiające. Nieznacznym echem rozchodził się po dolinach warkot śmigłowca TOPRu, patrolującego masyw śpiącego rycerza. Uświadomiłem sobie z szacunkiem dla ratowników konsekwencje dzisiejszej burzy. Jeśli wzmianki o latających kamieniach były prawdziwe, mogło się okazać, że poszkodowanych jest jeszcze więcej, niż szacowano.


Obecność dzieci w grupie szybko odciągnęła nas od hiobowych rozważań i dyskutując na przeróżne tematy podążaliśmy w kierunku Zakopanego. Czas i kilometry leciały doprawdy nieubłaganie.
Po dotarciu do schroniska okazało się, że jeden z wolnych pokojów jest akurat pięcioosobowy, a zatem z wyboru będziemy na siebie skazani nieco dłużej, niż pierwotnie zakładaliśmy.
Kolejnym plusem okazała się Biedronka położona dosłownie 100 metrów od naszego lokum. Po dwóch deszczowych oraz intensywnych dniach bardzo doceniliśmy ten fakt i syto zakończyliśmy ów wieczór.

Dzień 3 – Nosal

Nagłówek sugeruje jedno – nastąpiła zmiana planów. Poprzednie dwa dni nauczyły mnie, że w górach trzeba umieć odpuszczać w odpowiednim momencie, toteż zobaczywszy z rana beznadziejne pogody na najbliższe dni, kupiliśmy wraz z naszymi nowymi znajomymi bilety powrotne do Warszawy.
Jak wspominałem we wcześniejszej części wpisu – głównym celem wyjazdu był dla mnie wstęp do astrofotografii, który w obecnych burzowych warunkach okazał się niemożliwy do zrealizowania, a zatem dalsze pozostawanie w górach nie miało sensu.
Pociąg powrotny odjeżdżał po 14-tej i mieliśmy jeszcze kilka godzin do zagospodarowania, zatem wybraliśmy się gromadą na Nosal, czyli niski szczyt nieopodal Kuźnic, z którego roztacza się panorama na Tatry Wysokie i Zakopane. Od niego mogło się wszystko zacząć dwa i pół roku wcześniej (pozdro, SA).
Wycieczka na osłodę po podjęciu decyzji o zakończeniu wyjazdu okazał się dość przyjemną i owocną w kilka kadrów (na jednym widać śmigłowiec TOPRu krążący obok Giewontu).

Ostatnie chwile w górach zawsze smakują gorzko, a szczególnie gorzko smakowały tym razem. W całości było jednak sporo pozytywów – chociażby zrobione zdjęcia wydawały się wystarczająco solidne, aby móc mówić o częściowym powodzeniu wyjazdu.
W pociągu poczułem zaskakujący spokój i choć spędziliśmy w Katowicach nieco dłuższą chwilę, niż zakładał rozkład, do Warszawy dojechałem szczęśliwy.


Serdeczne pozdrowienia dla towarzyszy L., H., F., oraz M.

Jedna myśl w temacie “Tatry 2019.1”

Podziel się ze mną swą opinią!