Turpysta

Bilety kupuję aż dwa miesiące wcześniej, tuż po ustaleniu (czy aby na pewno?) noclegu. Do miasta (mającego oczywiście swoją nazwę, lecz tutaj niechaj będzie zwykłym Miastem) jadę po raz pierwszy. Cel? Teoretycznie konsultacje, lecz w praktyce wyjść ma inaczej, gdyż w tamtym okresie nie znałem takiego słowa jak stagnacja.
Czasu do wyjazdu jest coraz mniej, miejsca na mej liście pojawiają się niczym kałuże po deszczu. Powoli rośnie ekscytacja spowodowana pojawieniem się czegoś nowego w mym życiu.
Dzień przed wyjazdem domykam wszelkie sprawy, upewniam się, że wszystko mam. Niby wszystko dopracowane, lecz gdy podnoszę plecak, zaczynam się zastanawiać czy faktycznie jadę tam na niespełna dwa dni, czy na miesiąc, bowiem waga mego bagażu przekracza 15 kilogramów. Tak już niestety mam, i całe szczęście, że mój szkielet wydaje się zaprzeczać hipotezom, jakoby ludzkie rusztowanie nie mogło być wykonane ze stali.
Kładę się nieco wcześniej, lecz przedwyjazdowa adrenalina sprawia, że nie zasypiam od razu.Ten sam czynnik kooperując wraz z biologicznym budzikiem pozwala mi wstać jakiś czas przed ustawionym alarmem. W razie, gdybym popadł w zbyt głęboki sen i miał przegapić przygodę.
Na Młociny dojeżdżam przed czasem, chwilę później siedzę już w autobusie, sekundy po 7:15 wyjeżdżam.
Podczas jazdy wyciągam laptopa, przebieram zdjęcia, które chcę pokazać. Kilkukrotnie przysypiam i gdy dojeżdżam do celu z wyprzedzeniem, wiem, że będę musiał usiąść wieczorem i dokończyć selekcję.
Kilkaset sekund po dziewiątej wysiadam na dworcu, pierwsze co robię – szukam kramiku, w którym mógłbym zaopatrzyć się w podręczną mapę terenu. Nigdzie niestety takowej nie dostaję, lecz miła sprzedawczyni radzi pójść do informacji turystycznej. Odwdzięczam się uśmiechem i po chwili stoję przed dworcem z darmową mapą. Składam papier na cztery i udaję się w trasę, póki co mając telefon za przewodnika.
W tym momencie napomknę, że moja znajomość owego Miasta jest znikoma, a jedyna wiedza ogranicza się do wklepywania adresów na elektroniczną mapę, zatem przez pierwszą godzinę po prostu meandruję pomiędzy budynkami, podziwiając ubogość architektoniczną (określenie zdecydowanie pozytywne) oraz niestołeczne widoki. Pierwszym przystankiem fotograficzno-admiracyjnym na mej trasie ma być kamienica nieopodal „stajni dla jednorożców”, lecz mówiąc „ma”, sugeruję, że ostatecznie się nim nie staje, gdyż nikt nie odpowiada na domofon, a czekanie aż ktoś wyjdzie kończy się niepowodzeniem i po kilku minutach jestem zmuszony poszukać miejsca, w którym ulżę pęcherzowi. Galeria Miastowa przychodzi mi w tym celu z dopomogą, stając się jednocześnie pierwszym budynkiem, którego wnętrze zostanie przeze mnie zbadane.

W trakcie krótkiej przerwy nanoszę na mapę większość punktów. Staram się również wstępnie oznaczyć trasę, lecz, jak wiadomo, różnie to w rzeczywistości bywa z moimi skłonnościami do zbaczania z ubitego traktu.
Gdy wychodzę z Galerii, jest już chwila po 10. Przez następne kilka godzin będę wędrował, nie planuję kolejnej przerwy.
Początkowo idzie mi opornie, pierwsze kilka punktów na mapie jest dla mnie niedostępnych, cały entuzjazm nieznacznie spada. Jednak pomimo kilku fantomowych, bądź strzeżonych bardzo pilnie miejsc, udaje mi się natrafić również na takie, o których istnieniu nie wiedziałem.

Są to zazwyczaj nieco zrujnowane kamienice kryjące swe wdzięki kilka kroków poza głównymi drogami. Nie przeszkadza mi to, nie czuję się nieswojo, gdy czyjś wzrok dotyka mnie mówiąc „wydaje mi się, że nie powinno tu pana być”. Zamiast tego uśmiecham się i idę, jakbym mieszkał w klatce obok, znając teren na wylot.
Pierwsza poważna zdobycz nie należy do najprzyjemniej pachnących. To samo tyczy się porządku zachowanego wewnątrz, gdyż pierwszym, co rzuca mi się w oczy jest brązowy zaciek na jasnej ścianie. Taki najzwyczajniej mają klimat, a ja całkowicie to szanuję, ponieważ w głowie rośnie wskaźnik zadowolenia. W tej sytuacji każdy schodek wydaje się mówić „o jeden za dużo, drogi kolego, wycofaj się, póki możesz”, lecz pozostaję głuchy na te docinki, gdyż i tak muszę zrobić swoje.


Warto zaznaczyć, że cały czas wędruje wzdłuż najpopularniejszej ulicy w Mieście. Mimo to, wraz z przemierzanymi metrami zauważam występujący tu kontrast. W jednym momencie idę przed śnieżno-białymi fasadami, aby chwilę później po mej prawicy zobaczyć zabite sklejkami okna ruiny. Zadziwia mnie to i fascynuje. Ponadto jestem na tropie czegoś większego, lecz przyjdzie mi to odkryć dopiero siedząc w autobusie powrotnym.
Tymczasem kontynuuję swoją wędrówkę po Mieście, czując narastający we mnie niepokój. Samotne odkrywanie nowego miasta jest rzeczą nadzwyczaj ciężką przy moim usposobieniu, a to dlatego, że wraz z doznaniami wizualnymi potrzebuję również elementu werbalnego, będącego poniekąd czynnikiem łączącym wszelkie refleksje w mej jednostce percepcyjnej o chaotycznych skłonnościach. Nie wspominając już, że w grupie trudniej o kłopoty, a ja wszakże nie znam mentalności autochtonów, zatem staram się pełznąć na czworaka po cienkim już, późno-marcowym lodzie.


Nim skręcę w kierunku kolejnej klatki schodowej na mej liście, podchodzę do starszych jegomościów o obliczach godnych najwytrwalszych stoików i witam się grzecznie. Stół, przed którym obradują znajduje się naprzeciw domu handlowego Magda. Nie wiem, czy nadawanie budynkom, organizacjom oraz, ogólnie, rzeczom martwym nazw, które uchodzą za imiona ludzkie, ma jakikolwiek sens, lecz uwagę zwracam na to dopiero niespełna rok po minionych wydarzeniach, składając wyjątkowo dobrze zapamiętane obrazki w całość.
Po krótkiej wymianie życzliwych spojrzeń z posągami dochodzę w końcu do jednego z ciekawszych obiektów na mej liście. Szczęśliwie pan idący kilka metrów przede mną okazuje się pracować w owej kamienicy, dzięki czemu umożliwia mi jej zwiedzenie. Wchodzę jak do siebie, lecz po kilku krokach zauważam, że budynek posiada swojego Pana Ochroniarza. Omijam wątpliwości i postanawiam na wejściu wyłożyć swoje wszelkie intencje, witając się z cieciem i pokrótce opowiadając mu cel swej wizyty jego obiekcie. Ten bez problemu pozwala mi zrobić kilka zdjęć, a ja odwdzięczam się szczerym uśmiechem i zostawiam pod jego pieczą swój plecaczek.
Wnętrze tej klatki jest kuriozalne. Dolna część została finezyjnie ozdobiona, natomiast na górę jakby nie starczyło środków, gdyż zarówno poręcze, jak i schody, zostały wykonane według planu zakładającego minimalizację kosztów. W praktyce wygląda to tak, że dopóki na piętrze urzęduje jakaś firma, dopóty jest ładnie. Potem jest byle jak, choć i tak mi się to podoba, gdyż fascynują mnie wszelkie architektoniczne kontrasty.

Po wykonaniu swej roboty schodzę na dół, a Pan Ochroniarz sam do mnie zagaja.
„Tu niedaleko, dosłownie kilka przecznic dalej jest bardzo podobna klatka, ale większa, ciekawsza. Pan tam też pójdzie, zdjęcia porobi…”
Szczerze? Zdziwiłem się. Pierwszy raz ktoś z własnej, nieprzymuszonej woli służy mi dopomogą. Dotychczas kręcąc się po wnętrzach kamienic bliżej byłem zarobienia guza, aniżeli uzyskania informacji o podobnych obiektach w okolicy. Powiadomiłem swego rozmówcę o tym, że zamierzam odwiedzić wskazany przez niego obiekt i serdecznie mu podziękowałem za okazaną życzliwość. Porozmawialiśmy jeszcze trochę o sprawach przyziemnych i z niechęcią musiałem się pożegnać.
Po wyjściu z budynku czuję się o wiele lepiej. Doświadczona przed chwilą sytuacja prostuje nieco zmierzające dotychczas w złym kierunku wnioski o mentalności miejscowych. Ludzie nie gryzą, stanowczo, lecz nie byłem pewien co do słów przez nich wypowiadanych. Następnymi porządnymi obiektami są dwie klatki położone niedaleko siebie.

Po drodze odkrywam również kilka murali, lecz to tylko dodatek, za którym zbyt wiele nie trzeba ganiać, gdyż (zazwyczaj) nie jest schowany w środku kamienic. Pierwsze wnętrze okazuje się być…najlepiej zamaskowanym jak dotychczas obiektem.
Patrzę na adres, wszystko się zgadza.
Patrzę na budynek – niezupełnie…
Jak się okazało chwilę później, byłem w odpowiednim miejscu.
Na czym więc polegał konflikt? Budynek, w którym znajdowała się zrujnowana część klatki o zapachu i wyglądzie pasującym do określenia „speluna”, był w bardzo dobrym stanie. Elegancki front lśnił jako-taką bielą, a jedynym elementem niepasującym do całej układanki był właśnie ten, do którego przyszedłem w odwiedziny…


Śmierdziało tam nieziemsko, na półpiętrach stały częściowo puste butelki najtańszych trunków, a towarzystwa dotrzymywały im różne inne śmieci. Rozłożywszy statyw naświetliłem kilka scen i czym prędzej opuściłem obiekt, na terenie którego istniało ryzyko konfrontacji z niezadowolonymi lokatorami. Nie trudziłem się ze składaniem statywu, bowiem druga klatka znajdowała się kilkaset metrów dalej. Idąc tak ze swoim narzędziem na wierzchu wyłapałem kilka spojrzeń kwalifikujących się do tych z grupy „uważaj młodzieńcze z tym drogim sprzętem, bo brakuje nam akurat na piwo”. Raczej nie jestem z tych strachliwych, aczkolwiek będąc na cudzym, za wiele do powiedzenia bym nie miał.
Do tymczasowego celu dotarłem jednak bez problemu. Więcej, problemu nie miałem również z dostaniem się do środka kamienicy, gdyż stała ona otwarta na wszelkich turystów. Zamiast nich spotkałem jednak wychodzących z mieszkania na pierwszym piętrze robotników, obojętnie mierzących mnie wzrokiem.

Wszedłem na samą górę, zrobiłem swoje. Zszedłem na dół, robiłem co należy, gdy w trakcie tej czynności dostrzegłem, że w kierunku klatki zmierza starsza pani z zakupami. Zaczekałem chwilę i zaproponowałem swoją pomoc. Po wniesieniu toreb na drugie piętro i zakończeniu fotografowania owego obiektu udałem się do kamienicy rekomendowanej przez Pana Ochroniarza. Miałem nadzieję, że uda mi się wejść doń bezproblemowo, gdyż robiło się coraz później, a ja od rana nie miałem chwili odpoczynku.
Po dotarciu pod obiekt nie miałem bladego pojęcia, z której strony dostać się do środka. Najbardziej prawdopodobne wejście prężyło swoje kraty dumnie i stanowiło ciężki orzech do zgryzienia. Przed klatką siedziała znudzona staruszka, próbując zachęcić kogoś do kupna swoich kwiatów. Zagadałem do niej, czy aby nie wie, jak dostać się do środka i czy faktycznie w środku znajduje się to, czego szukam. Nie dowiedziałem się od niej jednak zbyt wiele i po chwili byłem zmuszony narzucić się któremuś z domowników. Jak zwykle, starałem się nie owijać w bawełnę i zdradziłem rozmówczyni powód, dla którego chciałbym dostać się do jej budynku. I wystarczyło, po chwili byłem w środku. Pierwszy raz ujrzałem podobnych rozmiarów otwartą klatkę schodową, słowa są w stanie to opisać, lecz bardzo pobieżnie. Dlatego zrobiłem trochę zdjęć, starając się ukazać skalę „Królowej” klatek Miasta. Spędziłem w niej dłuższą chwilę, delektowałem się widokiem nawet po sfinalizowaniu swojego foto-zadania.

Czas jednak naglił, a ja poczułem pierwsze objawy zmęczenia podczas wspinaczki ze statywem na najwyższe piętro kamienicy, zatem udałem się niezwłocznie do znajdującego się nieopodal centrum handlowego. W międzyczasie odbyłem jedną z wielu rozmów w ciągu tych dwóch dni z osobą wówczas dbającą pośrednio o stan mojego morale.


Po spożyciu niewielkiego, lecz bogatego w kilodżule posiłku, odbyłem rozmowę z właścicielem mojego niedoszłego hotelu (czyt. znajomym) odnośnie spotkania z jego kumplem, który ma mnie w zamian przenocować. Ustaliliśmy godzinę spotkania na okolice 18. Ponadto otrzymałem kolejną rekomendację, tym razem było to muzeum sztuki, które mogłem zwiedzić za symboliczną złotówkę.
Czasu do spotkania pozostało całkiem sporo, zatem postanowiłem przedłużyć nieco popas i na spokojnie przyjrzeć się wystawie. Oto kilka kadrów z losowych ekspozycji:

Postanowiłem wrócić również z buta, co było nieco szalonym pomysłem. Nie widziałem jednak potrzeby z korzystania ze środków komunikacji miejskiej, gdyż kłóciło to się z mą empiryczną postawą.


Z nowym znajomym spotkałem się chwilę po godzinie szóstej wieczorem, pod Galerią, w której byłem niemal dziewięć godzin wcześniej. Kilkanaście minut integracji w cztery oczy, po czym dołączył do nas jego znajomy. Nieopodal centrum handlowego znajdowało się ich lokum, zatem po chwili wędrowałem już bez zbędnego bagażu. Dowiedziałem się, że moi towarzysze planują napić się piwa, zatem nie oponowałem. Dalsze wydarzenia tego dnia oraz następującej po nim nocy nie są już aż tak istotne. Zmęczony umysł szybko traci poczucie czasu, a zwłaszcza, gdy dookoła tak dużo się dzieje.

Zasnąłem trochę za późno.


Zatem nieco za późno wstałem.


Szybko założyłem na siebie odzienie, spakowałem swój przenośny dobytek, podziękowałem stokrotnie swemu materacodawcy, który swoją drogą okazał się jedną z najsympatyczniejszych osób poznanych w dziwnych okolicznościach, i wyszedłem. Po drodze wstąpiłem do znanej już niemal perfekcyjnie Galerii, aby zakupić sobie prowiant do wieczora. Na konsultacje dotarłem nieco spóźniony, lecz jednak nie, gdyż z założenia nie było tu żadnego godzinowego planu.
Skończyło się chwilę przed pierwszą po południu, a ja miałem dodatkowe kilkaset minut wolnego czasu. Udałem się zatem zobaczyć kilka murali, których nie udało mi się odwiedzić dnia poprzedniego. Pieszo, oczywiście.


Tym razem bez większej presji, gdyż wszystko, na czym mi zależało zostało przeze mnie już zdobyte. Pierwszy okazał się być malunek ochrzczony przeze mnie „domkiem na patyku”. Szybkie zdjęcie, gdyż akurat byłem w trakcie rozmowy podtrzymującej morale i poszedłem dalej.

Chwilę później musiałem jednak wracać, gdyż ulica Wysoka okazała się być zamknięta ze względu na prowadzone wówczas budowy nowoczesnego dworca kolejowego. Zmuszony zatem byłem do obejścia całkiem sporego kawałka ulicą Kopcińskiego. Jako ciekawostkę dodam, że stołeczny odpowiednik tejże ulicy znajduje się tuż obok mojego miejsca zamieszkania. Przypadek? Nie sądzę.
Po obejściu znalazłem się na ulicy Uniwersyteckiej, gdzie mieściły się na sąsiednich budynkach dwa ciekawe murale.


Wykonawszy dokumentację owych malunków, zauważyłem, że zdjęcie „domku na patyku” nie do końca mnie satysfakcjonuje, zatem postanowiłem zawitać tam raz jeszcze.
Wróciłem tą samą drogą, lecz z tą różnicą, że złapałem okazję podjeżdżając jeden przystanek autobusem.

Po naprawieniu kadru pozostał mi jedynie powrót na dworzec, lecz ciągle miałem około dwie godziny wolnego czasu, zatem nietrudno się domyślić, że dzielące mnie niespełna cztery kilometry od dworca PKS zadecydowałem pokonać pieszo. Podjąłem nieco alternatywną drogę, dzięki czemu odkryłem jeszcze dwa warte uwagi murale.


Na dworzec dotarłem wystarczającą chwilę przed czasem.

Wyjeżdżając z Miasta poczułem coś dziwnego.
I nie były to odciski po niemal trzydziestu kilometrach przechadzki w ciągu tych dwóch dni.
Wydawało mi się, że mój węch świruje, gdyż każda kamienica, którą odwiedziłem, lub koło której przechodziłem, posiadała swój własny zapach.

Jedni go nazwą fetorem i wcale nie zauważą różnorodności.

Dla mnie to właśnie specyfika i unikalna małostkowość tego miasta.
Tak zwany klimat.


Pozdrowienia dla wszystkich poznanych i niepoznanych wówczas ludzi.

Podziel się ze mną swą opinią!