GSB 500

0. Prolog

Śmiało mogę powiedzieć, że wszystko zaczęło się w marcu 2017 roku. Za małolata zdarzało mi się bywać w Beskidach, lecz to Tatry sprawiły, że zapomniałem o wszystkim.
Jadąc wówczas w Pieniny, logistyka wymagała przesiadki w Zakopanem, a jako, że niemal nigdy nie zasypiam w trakcie nocnych podróży, proces wyłaniania się tatrzańskich kolosów widziałem perfekcyjnie.
Choć wcześniej kilkukrotnie widziałem zdjęcia w Internecie, pokryte jednolitą warstwą śniegu górskie czuby wprawiły mnie w osłupienie. Niespełna półtora roku później przemierzałem tatrzańskie szlaki, doświadczając wybuchu samoświadomości.
Pierwsza niewinna wycieczka zamieniła się w miłość, toteż kierowany pozytywnym doświadczeniem, na spontaniczną propozycję przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego zareagowałem entuzjastycznie. GSB to około/ponad 500 kilometrów górskiego szlaku, a ja nigdy wcześniej nie przechodziłem więcej niż 150 kilometrów w trakcie jednego wyjazdu, zatem wyglądało to na świetną okazję, by po raz kolejny spróbować swoich sił.

Lt. Erg spotkany w dziczy.

1. Ustroń – PTTK Stożek


Nie zmrużyłem oka, nie było sensu. Ani przed podróżą, ani w trakcie – pociąg z Warszawy do Katowic dociera w mniej niż trzy godziny, z czego spora część czasu spożytkowana została na ustalaniu wraz z moimi towarzyszami (MAW i PAW) szczegółów dotyczących trasy i podziale części wspólnej ekwipunku, zaś w busie do Ustronia było tak tłoczno, gorąco i ciekawie (pozdrowienia dla nieustannie sprzeczającego się starszego małżeństwa z pieskiem, których telefon wygrywał domowy remiks przeboju Zenona Martyniuka poprzedzony kilkusekundowym szczekaniem [XD]), że nawet nie próbowałem odpływać.
Słońce grzało jak na lipiec przystało, a my pokonywaliśmy jedno z najdłuższych podejść na całej trasie – wejście stokiem na Wielką Czantorię. Mniej więcej wtedy zakwestionowaliśmy po raz pierwszy prawidłowość podjęcia się tegoż wyzwania.
Było tak gorąco, że niektóre rośliny wydzielały dziwny fetor fermentacji, bleh.
Po chwili od opuszczenia czantoryjskich zboczy niebo zaczęło zachodzić chmurami. Po dojściu do pierwszego ze schronisk musieliśmy wyciągnąć ochrony przeciwdeszczowe, a ostatnie kilometry tego dnia pokonywaliśmy w deszczu. Klasycznie po nieprzespanej nocy, późnym popołudniem doznałem zjazdu energii i choć kroczyłem pierwszy z całej trójki, w głowie odliczałem każdy metr.
Obiadokolacja i piwo w schronisku na Stożku postawiły nas nieco na nogi. Pamiętam, że tego dnia celowaliśmy w poniżej 20 dni, ale jeszcze nikt nie podejrzewał, że uda się ostatecznie zamknąć w niecałych 17.
Zachód słońca był magiczny i bardzo satysfakcjonujący.


2. PTTK Stożek – Węgierska Górka

Wstaliśmy rano, reset dokonany (jak wspomniałem, domyślnie chodzę spać bardzo późno, niekiedy nawet o 5 nad ranem).
Nie podobało nam się to schronisko od początku – drogo, niezbyt schludnie, masa dziwnych zasad (ograniczone czasy korzystania z pryszniców, bufet zamykany na noc i otwierany dość późno) spowodowana prawdopodobnie faktem, że pracowała tam garstka osób odpowiedzialna jednocześnie za wiele sfer.
Tak czy siak, wyruszyliśmy w mgłę.
Początkowo lekko mżyło, potem zaczęło lać. Odcinek, jaki przemierzaliśmy, kilkukrotnie zagroził nam skręceniem stawów, gdy nieoczekiwanie wpadaliśmy po kostki w nasiąknięty mech. Paradoksalnie nikt z nas nie połamał w tym bagnie kijków, ale buty mieliśmy pełne wody, a więc morale nieco upadło. Mimo słabych prognoz na cały dzień, po kilku godzinach, a dokładniej wejściu na Baranią Górę, rozpogodziło się. Niemal zerowa widoczność przeobraziła się w nasycone zielenią stoki Beskidu Śląskiego i wystające gdzieniegdzie żółtawe hale. Punktem końcowym była Węgierska Górka, do której zejście okazało się długie i strome. To właśnie na ostatnich kilometrach udało mi się sfotografować salamandrę plamistą.
Tego dnia zetknęliśmy się z brakiem noclegu w bezpośrednim otoczeniu szlaku i musieliśmy pokonać kilka dodatkowych kilometrów. Niezależnie od sporów odnośnie do finalnej długości GSB (492, 497, 517…), rzeczywistość spowodowała, że podczas całej wycieczki pokonaliśmy dodatkowe kilkadziesiąt kilometrów, a więc pięćset osiągnęliśmy niezależnie od wersji.


3. Węgierska Górka – PTTK na Hali Miziowej

Wydawało się, że w górach nie może być aż tak gorąco, a już na pewno nie bardziej niż dnia poprzedniego. Start był trudny, każdemu szło się okropnie.
Dużym plusem były krajobrazy – miałem wrażenie, że im bardziej zbliżaliśmy się do Babiej Góry, tym piękniejsze widoki nas otaczały. Szczególną uwagę zwróciliśmy na Halę Rysiankę, na której przyszło nam zjeść posiłek. Napotkana grupa turystów-uczniów wynajęła mnie nawet do uwiecznienia pamiętnej chwili na tejże polanie.
Po wznowieniu marszu okazało się, że jako pierwszy padłem ofiarą obtarć. Szybki opatrunek zabezpieczył wrażliwe miejsce, a po kilku kilometrach skończyliśmy dzień na Hali Miziowej.
Schronisko tu zlokalizowane odbiegało standardami od tego na Stożku. Wszak z uwagi na dobrą pogodę nocowaliśmy pod tarpem, lecz mieliśmy okazję skorzystać z infrastruktury i była ona doprawdy satysfakcjonująca.
Podczas gdy chłopaki mocowali się z konstrukcją noclegową, ja podbiegłem kilkadziesiąt metrów wyżej w stronę góry Pilsko, aby uwiecznić zachodzące nad Beskidem Żywieckim słońce.
Po mojej prawej wyraźnie wyglądał masyw Babiej Góry, a na w oddali przede mną majaczyły Żywiec i solidnie rozlane jezioro Żywieckie.
Gdy wszyscy dookoła już spali, ja zmierzyłem się z Drogą Mleczną. Widoczność była perfekcyjna i choć wiał dość mocny wiatr, zapamiętałem te chwile bardzo pozytywnie.


4. PTTK na Hali Miziowej – Przełęcz Krowiarki

Poszedłem spać najpóźniej i wstałem… najwcześniej, bowiem coś sprawiło, że obudziłem się idealnie na wschód słońca, który rozpościerał się malowniczo nad Babią. Po zrobieniu kilku zdjęć poszedłem zadowolony spać dalej, nieświadomy długości nadchodzącego dnia…

Poranna owsianka wymieszana z czekoladą – nasze typowe śniadanie.
Słońce świeciło od rana, toteż szło się przyjemnie, nawet po wdepnięciu w potok. Trasę mieliśmy krótką, a przynajmniej domyślnie – w schronisku na Markowych Szczawinach odmówili nam noclegu ze względu na przepełnienie schroniska szkolnikami. Covidowej podłogi nie położono, trzeba było iść przed siebie…
Szczęście chciało, że bardzo żwawo pokonaliśmy trasę przewidzianą na ten dzień. Zdobycie Babiej zostało przyśpieszone, a nam przyszło nocować po 37 kilometrach w okolicy przełęczy Krowiarki. Niespokojna to była noc, gdyż druga z rzędu na twardej powierzchni, dodatkowo urozmaicona budzeniami spowodowanymi towarzystwem głośno buszującej zwierzyny.


5. Przełęcz Krowiarki – Jordanów

W związku z powyższymi trudnościami spaliśmy krótko i niewygodnie, o piątej nad ranem ruszając na szlak. Po kilku kilometrach dotarliśmy do zajebiście słabego schroniska na Hali Krupowej. Niechęć administracji do sprzedania nam (!) wrzątku była mierzona w tonach i choć samo schronisko zlokalizowane było w pięknym miejscu, wrażenie pozostało negatywne.
Tego dnia to Jordanów był naszym celem i dotarliśmy doń bezproblemowo, zaczerpnąwszy po drodze orzeźwiającej kąpieli w jednym z górskich potoków, acz znowu trzeba było nadłożyć drogi do noclegowni, co poczuły moje obtarcia.
Wysiłek jednak został wynagrodzony, gdyż właściciele posiadali przepełniony owocami ogród, z którego bogactw pozwolili nam korzystać do woli.
Wieczorową porą w jordanowskim powietrzu unosił się zapach Bengaya.


6. Jordanów – PTTK Turbacz

Wyspani i naładowani mieliśmy przeciąć tego dnia Zakopiankę oraz Rabkę-Zdrój, będąc w prawdopodobnie najbliższym na szlaku miejscu do Tatr. Tempo jak zwykle było bardzo wysokie, a kilometry leciały szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. W pewnym momencie drogi na Maciejową zatrzymaliśmy się nawet zdyszani, pytając się nawzajem „po co właściwie aż tak zapierdalamy?”. Wszedłszy na górę, zrobiliśmy postój na Snickersa, obok nas szykowała się ukraińska ekipa z równie wielkimi tobołami, co nasze. Z rozmowy jednak wynikało, że nasze plany pokrywają się jedynie częściowo.
Schronisko na Starych Wierchach zahaczyliśmy jedynie dla pieczątki i aby odwołać zarezerwowany pokój – do Turbacza zostało nam 7 kilometrów, ale dzień wcześniej nie byliśmy pewni, czy zdążymy przed potencjalną burzą, więc dla pewności mieliśmy opcję awaryjną.
Turbacz, co za góra!
Pokryta intrygującą mieszkanką zieleni, ze świetnym widokiem na Tatry, blisko schroniska hala, na której wypasają się owce – byliśmy więcej niż zadowoleni, gdyż w związku z odmianą pogody udało nam się również zdobyć miejsce pod schroniskiem na tarpa. Samo schronisko bardzo duże, rozmiarem i wystrojem przypominało mi nieco większy Murowaniec.
W nocy okazało się, że nowa, eksperymentalna konstrukcja tarpowa nie wytrzymała silnego wiatru i kilkukrotnie trzeba było ją naprawiać.


7. PTTK Turbacz – Krościenko nad Dunajcem

Tydzień w trasie, tego dnia mieliśmy mijać Pieniny!
Długi dzień, bo trzeba było pokonać ponad trzydzieści kilometrów, lecz zapowiadał się słonecznie, przynajmniej w miejscu, w którym startowaliśmy.
Częsty widok na Tatry poprawiał nam humory, spowalniając jednocześnie, gdyż trzeba było je oczywiście z daleka fotografować.
Charakterystycznym punktem dla tego dnia był Lubań, który zdążyliśmy przeklinać, zanim jeszcze nań weszliśmy – droga jest długa i monotonna, wchodzisz i schodzisz na zmianę kilkanaście razy.
Z kolei widok z samego Lubania – palce lizać.
Świetna widoczność na Pieniny, jezioro Czorsztyńskie i zapewne Tatry, gdyby nie grube warstwy chmur oddzielające nas od nich.
Po wykonaniu panoram z wieży widokowej, usiedliśmy nieopodal wiaty i daliśmy odpocząć stopom. Uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy i wyruszyliśmy dalej, gdyż na radarze pojawiła się zbliżająca ulewa, a nam wciąż pozostało dziesięć kilometrów do Krościenka nad Dunajcem, w którym zarezerwowaliśmy nocleg.
Niestety, kilka kilometrów później złapała nas ulewa i do celu doszliśmy kompletnie mokrzy.
Na nasze szczęście gospodyni użyczyła nam suszarkę, która pracowała na pełnych obrotach przez kilka godzin, aby wysuszyć trzy pary przesiąkniętych do cna wodą i potem butów.
To był jedyny dzień z siedemnastu, gdy nie napełniliśmy baków piwem, cholerna niedziela niehandlowa. Umówiliśmy się jednak, że następnego dnia nadrobimy ów występek.


8. Krościenko nad Dunajcem – Rytro

Coraz bliżej do Krynicy, a więc do połowy!
Zaczęliśmy od zakupów i poszukiwań bankomatu, nad i dookoła nas wisiały chmury, które po kilku kilometrach odpuściły, dając szansę słońcu.
Pierwszy przystanek wypadł w schronisku na Przehybie, gdzie zjedliśmy kanapki pasztetem i piwem 🙂
Wysokie morale trzymało się mniej więcej do Radziejowej, na której zejściu zatrzymałem się na chwilę, aby zrobić kilka zdjęć widocznej ze zboczy panoramy. Chwilę później, goniąc za chłopakami, dwukrotnie źle stanąłem i naderwałem jedno ze ścięgien w lewej nodze. Początkowo myślałem, że to tylko skurcz i rozchodzę to bez problemu, jednak problem trzymał się do końca dnia, toteż finalne kilometry pokonywał kulejąc, z rosnącym wprost proporcjonalnie do świadomości konsekwencji wkurwem.
W Rytrze zjedliśmy pizzę, a ja postanowiłem dojść do Krynicy i tam podjąć decyzję o potencjalnym odłączeniu się od ekipy.
Plus był taki, że dostaliśmy lokum tuż nad Popradem, a więc w miejscu z możliwością spożycia alkoholu przy zachwycie przyrodą.
Minusy był takie, że na zakupach zgubiłem swoją chustę, dodatkowo bolała noga. I że komary cięły na potęgę.


9. Rytro – Krynica-Zdrój

Dzień prawdy – Krynica.
Pierwsze kilka kilometrów szło się… słabo. Dopisywała nam pogoda, a dookoła szlaku rosły dzikie maliny i jagody. Co 6-9 kilometrów robiliśmy postoje, żebym mógł dać odpocząć mięśniom oraz by rozmasować nogę. Pomimo lżejszego tempa i większej ilości małych postojów, wciąż mieliśmy świetne tempo i na Jaworzynę Krynicką weszliśmy w porze szczytu. Chwilę wcześniej pożywiliśmy się w schronisku pod Jaworzyną, zjadłszy kaloryczne zupki chińskie zakupione jeszcze w jordanowskim Lewiatanie.
Dzień bez większej historii, choć schodząc z Jaworzyny K. pyknęła połowa szlaku.
W Krynicy zjedliśmy smakowity obiad w lokalnym barze mlecznym, który prowadzony był przez starszą panią. Wystrój i klimat tego miejsca bardzo przywodziły na myśl PRL. Po drodze do hotelu zakupiłem siatkę owoców i dwie puszki paliwa.
Zawsze byłem uparty (zdeterminowany?), więc po dokładnej kalkulacji postanowiłem iść dalej. Tyle, ile dam radę, bo bardzo nie chciałem tu wracać, aby kończyć szlak. Tego dnia po logistycznym przeskanowaniu mapy wyszło nam, że jesteśmy w stanie domknąć przedsięwzięcie w 17 dniach.
Komu w drogę, temu jebać góry.


10. Krynica-Zdrój – Regetów

Świeże drożdżówki z lokalnej piekarni zasiliły nasze organizmy energią.
Powoli wchodziliśmy do lasu, mijając najrozmaitsze budynki architektury uzdrowiskowej w Krynicy. Niektóre z nich bardzo przypominały mi Sopot, dostrzegałem wiele modernistycznych podobieństw w pałacykach i willach.
Przez większość tego dnia słońce chowało się za chmurami, co zmniejszyło ilości wytwarzanego potu, a więc zwiększyło komfort wędrówki.
Co kilka kilometrów mijaliśmy klimatyczne wsie, które stanowiły miłą odmianę od ciągłych lasów. W jednej z nich napotkaliśmy rówieśnika przemierzającego GSB w przeciwną niż my stronę, który zapytany o najbliższą część drogi, przestrzegł nas przed Kozim Żebrem.
Na wysokości wsi Ropki zaczęło się wypogadzać. Stąd pozostało nam już ostatnie dziesięć kilometrów, na których po raz pierwszy pomyliliśmy szlak i przeszliśmy kilometr w złą stronę. Nic zresztą dziwnego, gdyż po wróceniu do punktu odejścia naszym oczom ukazał się potok otoczony chaszczami, o których nigdy nie powiedziałbym, że są rzeczywistym szlakiem. Było tak gęsto, że na kilku gałęziach wisiały części garderoby ściągnięte z czyichś plecaków (prawdopodobnie podczas ich suszenia). Dostrzegłszy tę przestrogę, co kilkanaście metrów sprawdzaliśmy liczebność przymocowanego do plecaków prania. Obyło się bez strat i wyszliśmy na żwirówkę, która chwilę później pożegnała nas pod rozsławionym Kozim Żebrem.
Gdyby ktokolwiek nas wówczas mijał, z pewnością zabrakłoby mu palców do zliczenia wyrzuconych w eter „kurew”.
Zejście z tejże stromizny było ostatnim, co nas czekało tego dnia, gdyż na dole czekała nas Studencka Baza Namiotowa SKPB Warszawa w Regetowie.
W trakcie meldowania się otrzymaliśmy propozycję otrzymania placków ziemniaczanych w zamian za pocięcie siekierami i piłą spalinową drewna obozowego. Mieliśmy trochę czasu zanim piwa schłodzą się w strumieniu, więc przystaliśmy na propozycję, po czym postanowiliśmy napełnić baki i ochłodzić rozgrzane mięśnie w wodzie. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że nieco nam się upiekło, gdyż ostro ganią spożywanie alkoholu w tamtej bazie.
Po regeneracji, słońce zaczęło zachodzić, a my zasiedliśmy przy stole z mapami i aparatem, wykorzystując ostatnie godziny na rozmowie i przeglądaniu zgromadzonych do tej chwili wspomnień. Cały czas towarzyszył nam kilkuletni Staś, który z jakiegoś powodu znalazł w nas ciekawych kompanów, przed którymi może się podzielić swoimi wrażeniami na temat pobytu w górach, ulubionych Hot Wheelsów i kanapek z dżemem truskawkowym.
W trakcie wysłuchiwania percepcyjnych wzniesień młodzieńca, podeszła do nas dwójka mężczyzn, którzy… „pozdrowili nas” w Krynicy-Zdrój. Okazało się, że również idą Głównym Szlakiem Beskidzkim, również „na ciężko” (z dużym obciążeniem, bagażem), ale wyznają filozofię „przejdziemy, kiedy/jeśli przejdziemy”.
Po kilku minutach rozmowy okazało się, że pomimo odmiennych filozofii i taktyk jesteśmy częścią tej samej drużyny – Team Bengay. Śmiechom nie było końca, lecz robiło się późno, a my musieliśmy wcześnie rano kontynuować wędrówkę.
Byłem zmęczony, lecz miniony dzień uważałem za bardzo udany.


11. Regetów – Polana Świerzowska

Jedenasty dzień zaczęliśmy od wejścia na Rotundę, specyfika której mnie zaintrygowała, gdyż znajduje się na niej wybudowany lata temu okrąg cmentarza wojennego, gdy jeszcze czubek góry nie był zalesiony i konstrukcję można było dostrzec z daleka.
Po opuszczeniu tego miejsca przez długi czas nic się nie działo, po prostu szliśmy. Paradoksalnie, na jednym z prostych zejść, MAW był blisko wypadku, poślizgując się na kamieniu. Skończyło się na ubrudzonej nodze i wygiętym pod kątem około 35 stopni kijku. Uff.
Plan na ten dzień był szemrany, gdyż nocleg wypadał nam na terenie Magurskiego Parku Narodowego, w jednej z wiat – logistycznie nie było lepszej opcji.
Mniej więcej w połowie jedenastego odcinka minęliśmy dwie młode góralki, które miały jakąś przenikającą rusałkopodobną tajemniczość w swych obliczach – ot, jedno z tych zagadkowych wspomnień.
Po drodze przystanęliśmy w Bacówce w Bartnem, na której otwarcie musieliśmy czekać półtorej godziny (przerwa w środku dnia w porze obiadowej – świetny pomysł), aby zostać zbesztanymi przez jej zarządcę – gdyż w erze wirusa weszliśmy we trójkę do schroniska, aby kupić piwo, a on po takim wydarzeniu będzie musiał znów zamknąć schronisko, aby dokonać dezynfekcji. Logika? Dość dziwna, by nie mówić o jej braku.
Świadkiem całej sytuacji była pewna rodzina, z którą chwilę porozmawialiśmy o schronisku, o GSB, po czym wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Takiego bagna jeszcze nie doświadczyliśmy – masakra. Najlepiej oddadzą to zdjęcia, bo sam bardziej skupiałem się na tym, aby nie wpaść po kostkę w błoto, niż na zapamiętywaniu epitetów godnych odzwierciedlenia sytuacji pod Bartnem.
Punktem końcowym była Polana Świerzowska i jej wiata.
Kolejna noc na świeżym powietrzu i kolejny raz natura dała o sobie znać – tym razem koncert urządziło jakieś ptaszysko (głuszec?).


12. Polana Świerzowska – Chyrowa

Noc na drewnie spowodowała ból pleców, trochę odciągnął od nogi.
Już po kilku kilometrach mieliśmy chwilę podwyższonego ciśnienia, gdyż przy wyjściu z parku narodowego koczował patrol Straży Parku, a my nie kupowaliśmy biletów wstępu. XD
Na szczęście nie zaczepili nas przy bezpośrednim starciu, ale po wyjściu z parku okazało się, że na niebie widnieją dość złowieszcze chmury.
W oczekiwaniu na deszcz mijaliśmy kolejne pagórki i wzgórza, aż w końcu dotarliśmy do Chyrowej, która przywitała nas słońcem i dzwonem dającym kopa mocy!
W ośrodku zjedliśmy w zadziwiająco niskiej cenie, zadziwiająco potężną obiadokolację podaną przez bardzo energiczną panią. Od początku zaciekawił mnie sposób, w jaki się poruszała oraz ogólna żylastość sylwetki. Przechodząc po prysznicu przez budynek, dostrzegłem, że lobby wypełnione jest dyplomami, trofeami i wycinkami z gazet ze zdjęciami wyżej wymienionej kobiety. Czechosłowacka biegaczka długodystansowa, uczestniczka olimpiad, pracująca na takim zadupiu jako osoba zarządzająca (nawet nie właścicielka, gdyż kilkukrotnie wspominała o szefie) schroniskiem turystycznym o formule hotelu? Wow.
Zapytana o piwo, z uśmiechem i po cichu odpowiedziała nam, że może nam sprzedać po 4 złote za butelkę. Raj? No, ja myślę.
Ten wieczór był złoty, w dodatku poznaliśmy kolejną osobę, która przechodzi GSB – Michała z warszawskiego Mokotowa (acz robił to na lekko, z małym plecaczkiem). W trakcie naszej rozmowy do schroniska dobiła druga część Drużyny Bengeja, co za zbieg okoliczności.
Nieco wstawieni i solidnie najedzeni poszliśmy w końcu spać, choć za oknem potężnie muczały krowy…


13. Chyrowa – Wisłoczek

Coraz bliżej do Bieszczad, a ja wciąż szedłem.
1 sierpnia przywitał nas optymalną pogodą – nieznacznie zachmurzonym niebem i temperaturą w okolicy 20 stopni. Według planu po wejściu na Cergową Górę i zejściu do, kolejno, Iwonicza-Zdroju i Rymanowa-Zdroju, mieliśmy tylko kilka kilometrów do Studenckiej Bazy Namiotowej „Rzeszów” w Wisłoczku.
Po drodze minęliśmy poznanego dzień wcześniej Michała, który miał się spotkać w Rymanowie z dziewczyną i przejść z nią odcinek do Komańczy.
Wychodząc z Rymanowa-Zdroju mijaliśmy biegaczy, którzy akurat finiszowali. Kolor plakietki oznaczał dystans, na jakim biegli. Pamiętam tylko, że kolor czarny oznaczał 105 km – szacun dla nich. Jedna z osób kierująca ultramaratończykami zagadana zwróciła uwagę, że bieg na 105 km startował o pierwszej w nocy. Rozmowa odbyła się około 15:30. Czternaście i pół godziny na taki dystans? Ładnie. Ironicznie po kilku kilometrach od tego zdarzenia popsuło mi się coś w drugiej nodze, pewnie od przestawiania ciężaru ciała na wówczas jeszcze zdrową.

Gdy dochodziliśmy do bazy namiotowej, echo przyniosło dźwięk syren. Stanęliśmy w ciszy przy potoku, a po chwili zameldowaliśmy się w bazie.

Mówiłem coś o raju poprzedniego dnia? Cóż, do raju dotarliśmy dnia trzynastego.

Wodospad, sauna, wiata ogniskowa, obszerne i zadbane namioty publiczne. Wszystko, czego można chcieć od tego typu bazy, znaleźliśmy w Wisłoczku. Ten dzień był prawdopodobnie najdłuższym pod względem aktywności, ponieważ zbiorowo poszliśmy spać po północy, zaznawszy wcześniej degustacji Harnasia i Leżajska z puchy oraz domowej roboty piwa od nieznanego towarzysza ogniska, kuracji w saunie i kąpieli w lodowatych wodach wodospadu.


14. Wisłoczek – Komańcza

Dzień zaczął się słonecznie, z Wisłoczka zmierzaliśmy do Komańczy.

Po kilku kilometrach dogonił nas Michał poznany w Chyrowej, o dziwo bez swojej dziewczyny – okazało się, że nie miała opcji powrotu z punktu docelowego, więc wróciła do Rymanowa-Zdroju. Szliśmy równym tempem i początkowo tempo nie sprawiało mi problemu, jednak zważywszy na fakt, że przeciążyłem obie nogi, po kilku kilometrach musieliśmy zrobić przerwę.

Do Chaty w Przybyszewie, która znajdowała się w 2/3 długości do Komańczy, doszliśmy chwilę po dwunastej. Znowu świetne tempo. Jako, że była niedziela, napełniliśmy tam baki piwną ambrozją, aby nie spotkała nas przykra sytuacja w Komańczy. Jak się później okazało, wszystkie sklepy były zamknięte, zatem podjęliśmy najlepszą możliwą decyzję.

Po chwili postoju do chaty przybył mijany przez nas młodzieniec, który miał na imię Ignacy i również szedł GSB, aczkolwiek (chyba) nie od początku. Jako, że mijaliśmy się już wiele razy, zaproponowałem wspólne zdjęcie, które wykonał gospodarz. Obiecałem im, że wyślę je później na zapisane przez MAW adresy email, lecz okazało się, że zostały przypadkiem usunięte przy formacie telefonu…

Od lewej: Michał, MAW, Lt. Erg, PAW, Ignacy.

Ignacego zostawiliśmy za sobą, lecz razem z Michałem napieraliśmy w kierunku Komańczy. W kilku miejscach dostrzec można było majaczące w oddali bieszczadzkie wierzchołki, co bardzo podziałało na morale i motywację zespołu. Nie było wszak dotąd dnia bez przysłowiowego „JG!”. W Komańczy mieliśmy nocleg, a Michał pognał do Duszatyna.


15. Komańcza – Cisna

Wejście w Bieszczady, teraz jakoś to będzie – ha, większej głupoty pomyśleć nie mogłem.

Bardziej: teraz to dopiero się zacznie!

W zasadzie, wydaje mi się, że ten dzień był jednym z najnudniejszych dni na całym GSB. Niemal cała trasa schowana w lesie, może ze dwa-trzy prześwity i finisz w jednej z najbardziej obleganych w Bieszczadach miejscowości – Cisnej.

Jedynymi atrakcjami były jeziorka Duszatyńskie, w których dostrzegłem tysiące, jak nie miliony gromadzących się kijanek, oraz Siekierezada, w której nie zjedliśmy. Zjedliśmy za to w restauracji obok, w której wypiliśmy pierwsze piwo kraftowe na GSB. Czad.

Plusem była także cena noclegu, bo w Bieszczadach nie ma koronawirusa i dali nam podłogę!


16. Cisna – Ustrzyki Górne

Połoniny.

W planach było przejście Połonin Wetlińskiej i Caryńskiej oraz finisz w Ustrzykach Górnych, czyli łączne 43 kilometry i ponad 2 tysiące metrów przewyższeń.

Pierwszym poważnym wyzwaniem było wejście na Smerek, bynajmniej nie z powodu trudności terenu, a zagęszczenia ludzi na metr.

RZUĆ WSZYSTKO I JEDŹ W BIESZCZADY – pomyślało pół kraju.

Gdyby było za łatwo, pewnie zapamiętałbym tylko piękno przyrody, a tak dodatkowo ukłuło mnie coś w żołądku i przez Połoninę Wetlińską przeleciałem biegiem do tojtoja…

Brzegi Górne były przystankiem między połoninami, na którym miałem podjąć decyzję, czy idziemy dalej. Na ów moment mieliśmy w nogach 33,5 km, a więc całkiem sporo jak na mój stan. Czułem, że może być słabo, ale chciałem to przejść, toteż wyruszyliśmy i w Ustrzykach pojawiliśmy się po 20-tej, schodząc z Połoniny Caryńskiej z power songami.

43,5 kilometra tego dnia zmiotło mnie z planszy. Na szczęście na ostatni dzień zostały tylko 23 kilometry i zdobycie Tarnicy…


17. Ustrzyki Górne – Wołosate

Obudził nas deszcz, przepraszam, burza.

Pierwotny plan wyjścia musieliśmy przełożyć na późniejszą godzinę, bo w takiej ulewie nie dało się iść.

Byliśmy umówieni na 11 ze znajomym PAW, który miał nas zabrać do Warszawy po wspólnym zdobyciu najwyższego szczytu Bieszczad i pokonaniu ostatniego odcinka GSB.

Zjedliśmy śniadanie i czekaliśmy, a o 8:30 w końcu przestało padać, zatem już kilkanaście minut później mijaliśmy „Watahę”.

Las był podmokły i spowity mgłą, im wyżej, tym z tym drugim było gorzej.

Gdy wyszliśmy z lasu, widoczność wynosiła może 10-15 metrów, a na Tarnicy spotkaliśmy się niemalże w tym samym czasie. Na zejściu złapała mnie migrena i coś czuję, że wytrzymanie kolejnego dnia mogłoby być ciężkie.

Lt. Erg, MAW i PAW po pokonaniu GSB ;-]

Szczerze o GSB? Nigdy, kurwa, więcej.

Podziel się ze mną swą opinią!