Tatry 2019.2

Na skróty przez post

Cztery spontaniczne dni w Tatrach, które pokazały mi wysokogórski charakter gór. Orla Perć, kawałek grani głównej Tatr to najciekawsze punkty tejże wycieczki. W głównym poście sporo zdjęć może być bardzo podobnych do siebie, jednak zawsze się różnią (np. perspektywą).


Początek | Koniec

FlixBus z Wilanowskiej i nocny kurs – klasycznie „czuwałem”…

Była końcówka października, nadszedł czas na mój trzeci wyjazd w Tatry, lecz w głowie już miałem szkic możliwości natury – pierwszy wyjazd był bardzo słoneczny, choć ostatniego dnia warunki raptownie się zmieniły, zaś rok później przyszło mi przemierzać szlaki w deszczach i gradzie, z burzą na karku.
Już w 2018 roku, wchodząc na ostatni kilometr Orlej Perci od przełęczy Krzyżne postanowiłem, że muszę ten szlak zaliczyć w następnym roku, gdyż charakter grani wznoszących się nad Doliną Pięciu Stawów Polskich od północy wywarł na mnie druzgocące wyobraźnię swą potęgą wrażenie. Rzeczywistość jednak zmusiła mnie do odłożenia postanowienia na bliżej nieokreśloną przyszłość, gdyż, jak wspominałem w poprzednim poście, pogoda w trakcie sierpniowego wyjazdu była sroga.
Nie minęły jednak dwa miesiące i okazało się, że jest realna możliwość na zrealizowanie wcześniejszych założeń.

…klasycznie nie odpocząłem wystarczająco, ale plus był taki, że reset zegara biologicznego nie stanowił problemu. Podróż zaskakująco dłużyła się, a powodem tego mogła być ekscytacja całym przedsięwzięciem. Gdy dojeżdżaliśmy do Zakopanego, słońce powoli zbliżało się do tej części świata, a zarys tatrzańskich grani na tle różowo-pomarańczowych barw wschodu wyglądał oszałamiająco i do dziś wspominam go z rozrzewnieniem. Jest coś w tym stanie otumanienia poprzez niewyspanie szczególnego, co wpływa na percepcję, która upamiętnia chwile w sposób, którego nie do końca rozumiem, lecz doświadczam tego niemal zawsze, gdy zarwę noc w podróży.
Skomentuję to podobną refleksją:
Obrazy są trudniejszym narratorem do zrozumienia niż film (czyli, mimo wszystko, animacja złożona z nieokreślonej liczby zdjęć, niekiedy połączona z kolejnym czynnikiem wpływającym na odbiór – dźwiękiem), lecz dzięki zestawieniu jednej klatki z setką, czy choćby tysiącem, jestem (ja, lecz może ktoś odczuwa to podobnie) w stanie przypisać do niej większą ilość wartości, aniżeli do odwzorowania filmowego.

Babia Góra podczas zachodu słońca

Aby nakreślić dokładniej zjawisko, o którym piszę wyżej, zacznę ten post od ostatniego zdjęcia wykonanego podczas tego wyjazdu.
Zwykle nie zastanawiam się nad kompozycją zdjęć, chyba, że są to koncepty realizowane w ramach zleceń, których efekt ma być bliżej określony.
Powyższe zdjęcie mógłbym zinterpretować na kilka sposobów.
Pierwszym z nich jest uznanie tej fotografii za zwykłe uwiecznienie Babiej Góry podczas zachodu słońca.
Drugim zaś jest głębsze przeanalizowanie grafiki oraz dodanie do tego kontekstu, w tym przypadku dość poufnego, lecz po to również władam słowem – by widzowi łatwiej było zobrazować sobie ogół jako opowiadaną przeze mnie historię.

Mój sposób myślenia w hasłach:
góra, charakterystyczna (Babia Góra) > zachód słońca > brak liści na drzewach = jesień lub koniec zimy > poruszone zdjęcie = ruch > środek transportu > autokar (zielony zegar i elementy oświetlenia odbijające się w szybie) > nietypowa kompozycja (potencjalne zmęczenie lub robienie zdjęcia w pośpiechu) > duży nacisk na kontrast zdjęcia w obróbce = głównym tematem zdjęcia prawdopodobnie jest sylwetka góry

Personalnie, to zdjęcie ma dla mnie zaprawdę wysoką wartość, gdyż cały ostatni dzień zrealizowaliśmy wraz z MAWem w najwyższym możliwym tempie, a więc nawet wspomniane w analizie odbicie zegara w szybie jest o tyle kluczowe, że ciągle gonił nas czas – nawet w momencie, w którym wydawałoby się, że przygoda dobiegła końca. Jeśli miałbym pomyśleć o najbardziej intensywnym dniu w moim życiu, to ten dzień byłby jednym ze zdecydowanych faworytów do objęcia czołówki.

Wróćmy jednak do porządku w strukturze, porzucając na chwilę generalizacje na temat szalonego tempa współczesności, bo co do tego nikt nie powinien mieć wątpliwości.

Dzień 1

Palenica Białczańska – Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem* – Dolina Pięciu Stawów Polskich

Trzeci raz w Tatrach, znowu wejście z samego rana, dojazd jednym z pierwszych busów. Pomimo wczesnej godziny, amatorów wspinaczki do Morskiego Oka było już wielu. Od początku narzuciliśmy dość wysokie tempo i w nieco ponad godzinę byliśmy już pod schroniskiem, gotowi do zjedzenia śniadania.

Przed wyjazdem czytałem nieco o technice fotografii poklatkowej (bardziej rozpowszechniony, angielski termin to „timelapse”) i postanowiłem wykonać kilka testów, gdyż widziałem wiele imponujących nagrań prezentujących przejście Słońca lub Drogi Mlecznej nad horyzontem. Pierwszym z nich była sceneria Morskiego Oka i przebijające się przez grań nad Niżnymi Rysami światło.

Siedzieliśmy w „nowym” schronisku, aby mieć widok na aparat, który nieustannie pstrykał klatki do timelapse’a, zjedliśmy szybki posiłek, przepakowaliśmy plecaki, zostawiając część rzeczy w schowku, by nie targać całego bazaru na górę. Plan na pierwszy dzień: Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem, zejście do Morskiego Oka i finisz w „Piątce”, czyli miejscu, od którego zacząłem swą tatrzańską przygodę kilkanaście miesięcy wcześniej.

Szło się wybornie, podejścia nie stanowiły żadnego problemu, a pogoda zdawała się mówić „Koniec października? Bardziej jak koniec sierpnia” i jedynie kolory flory zdradzały, że jesień w Tatrach zagościła już na dobre. Do Kazalnicy szlak przypominał mi miejscami wejście na Kościelec, aczkolwiek tutaj otaczały mnie o wiele potężniejsze formacje, a bliskość Rysów i Mięguszy wytworzyła groźną aurę z tyłu głowy.

Bardzo podobał mi się ten szlak. Zarówno wizualnie, jak i pod względem trudności, Przykładowo, wejście od polskiej strony na Rysy jest bardzo monotonne i zdecydowanie mniej obfite w widoki, gdyż część drogi prowadzi żlebem, a cne landszafty objawiają się dopiero pod koniec wejścia (nie licząc tych za plecami). Tu zaś szlak wije się i kluczy, często idzie równolegle do grani, a więc nie należy się odwracać, by cokolwiek zobaczyć. Ponadto przez większość czasu widzimy Morskie Oko, jak i część Czarnego Stawu pod Rysami, a oba prezentują się niezwykle z tej perspektywy.
Po kilkudziesięciu metrach (w górę) od Kazalnicy, na szlaku zaczęły pojawiać się połacie śniegu. Dodatkowo, zrobiło się bardzo stromo, potwierdzając pogłoski o trudności szlaku. Zaledwie kilkanaście metrów od przełęczy, napotkaliśmy przeszkodę śnieżną, której przejście oceniliśmy jako zbyt ryzykowne – pokrywa śniegu była zbita w lód i choć z pewnością dałoby się ją obejść po skałach z boku, to głupio byłoby potencjalnie spaść w tę przepaść już pierwszego dnia.

I powiem szczerze: choć niedosyt po odwrocie jest niemożebny, to bardzo się cieszę, że nastąpił wówczas ten pierwszy raz, gdyż w górach należy być ekstremalnie ostrożnym i nie „kozaczyć”. Dla mnie na tamtą chwilę priorytetem była Orla Perć i odpuściłem, gdyż wiedziałem, że Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem zdobędę w przyszłości, przy okazji poważniejszej rozmowy z samymi Mięguszami. 🙂

Zejście do MOka przedzieliliśmy postojem na czubku Kazalnicy Mięguszowieckiej, gdyż ściana jest to mocarna, a widok z niej rozpościerający się pozbawia tchu. Rozłożyłem tam aparat na statywie i ustrzeliłem kolejny skromny timelapse.

W schronisku kolejny mały (zbyt mały) posiłek i odbicie na szlak w stronę Doliny Pięciu Stawów. Październikowo-sierpniowy dzień zmierzał już ku końcowi, przedstawiając nam z każdym krokiem coraz piękniej rozświetlone niebo i wierzchołki szczytów.

Chwilę przed Świstówką Roztocką złapał mnie pierwszy kryzys nieprzespanej nocy i zbyt małej ilości doładowań energetycznych. To jedna z tych niechlubnych chwil, gdy pochłonąłem pół tabliczki czekolady na raz. Lubię słodyczę i choć rzadko jem je sam z siebie, to w górach są więcej niż pomocne. MAW pomógł mi, odciążając mój tobół i zabierając statyw na tych kilkaset ostatnich metrów. Wraz z powyższymi oraz świadomością nadchodzącego ciepłego posiłku/zimnego browara po chwili byliśmy w „Piątce”, zakwaterowani i najedzeni.

To jednak nie koniec przygód na ten dzień, gdyż kilka chwil po całkowitym zachodzie słońca miałem przystąpić do uwieczniania Drogi Mlecznej. Warunki były więcej niż sprzyjające, choć pora roku teoretycznie nie uchodzi wśród maniaków tej dyscypliny za optymalną. Mimo tego, na czystym niebie gołym okiem można było wydzielić trzon obiektu moich zachwytów. Nigdy wcześniej nie widziałem tak rozgwieżdżonego nieba, migoczących kropek po sam horyzont. Czekając na wykonanie serii zdjęć zacząłem pisać wiersz, który ukończyłem w pełni dopiero rok później.

Zachwyt drogą mleczną
Ciemność widzę,
Choć słyszę jeno szum,
Obok Przedni z Piątki,
A wiatr tu - niczym tłum.

Przy Świnicy łuna złota,
Tuż nade mną szal,
Migoczący, gwiezdny brokat,
Patrzę tęsknie w dal.

 Lustro wody jest zmącone,
Sny smakują nieco gorzko,
To nie lato, wymarzone,
Jakbym siedział sam, beztrosko.

 A rok wcześniej, nieco niżej,
Z Morskim Okiem sam na sam,
Na kamieniu, z myślą - chybię?
Gwiazdy, chmury, Mięgusz, ja.
Wolność duszy od powłoki,
Turystyczny raj,
Uniesienia stan wysoki,
Astrolotny haj.

 Gdybym wówczas miał pokorę,
Będąc jednak w pełni sobą,
Ciał niebieskich mleczną sforę,
Czy pobłądziłbym wciąż błogo? 

Choć zdjęcia te przed edycją wyglądały zupełnie inaczej, w mej jednostce percepcyjnej wrzało od tego, czego byłem świadkiem. Stojąc na piaszczystym brzegu Przedniego Stawu, podchodziły do mnie osoby zaciekawione tym, co robię. Niektórzy kompletnie nie byli świadomi tego, że nad nimi majaczy zarys Drogi Mlecznej, a aparat jest w stanie wydobyć z niego magię. Sam byłem zachwycony, że coś takiego jest w moim zasięgu, a jeszcze niedawno o tym marzyłem. Daleko mi co prawda do profesjonalistów, niemniej wciąż jestem niewyobrażalnie dumny z osiągniętych rezultatów.


Dzień 2

Orla Perć z powrotem do bazy w „Piątce”

Orla Perć z powrotem do bazy w „Piątce”

Obudziłem się nieco obity po poprzednim dniu i zmęczony, gdyż zazwyczaj lubię pospać, jednak wiedziałem, że organizm wystarczająco się zregenerował, a umysł wypełniony był mocą, gdyż nadszedł dzień realizacji głównego celu wyjazdu – przejście Orlej Perci.

Pierwszy kilometr był najgorszy, zgodnie z zasadą „najtrudniej jest zacząć”, ale po pokonaniu pierwszej zadyszki, tempo stopniowo zaczęło się zwiększać, a naszym pierwszym celem był Zawrat, czyli przełęcz rozpoczynająca Orlą Perć. Po drodze napotkaliśmy stado kozic, które przez dobre kilka minut blokowało nam przejście. Uzbrojeni w stukające kamienie daliśmy o sobie znać zwierzakom, które powoli ustępowały nam miejsca, by w końcu dobić do punktu startowego. Na przełęczy wiało potężnie, a mieliśmy pokonywać dość trudny teren, więc przed wyruszeniem w dalszą drogę trzeba było wszystko odpowiednio zabezpieczyć.

Pierwsze kroki nie wyglądały najgorzej, ale tak też podejrzewałem, że w „sławie” Orlej więcej jest mitów, aniżeli prawdy. Początkowo trzeba było wejść na grań, kilka stromych miejsc, lecz większość szlaku szeroka i bezpieczna, obfita w widoki z obu stron. Nawet nie zauważyłem, gdy minęliśmy Mały Kozi Wierch i legendarną Zamarłą Turnię, stając nad kultową drabinką, czyli jednym z najbardziej popularnych miejsc wchodzących w przeszkody tego szlaku.

Odcinek od Zawratu do Koziego Wierchu jest jednokierunkowy, gdyż w przeszłości w wielu miejscach tworzyły się niebezpieczne zatory (m. in. na wspomnianej drabince) i faktycznie ma to sporo sensu, gdyż stojąc nad drabinką w kolejce do zejścia trudno byłoby przepuścić wchodzących.

Kozi Wierch to najwyższy szczyt całkowicie należący do Polski, oferujący świetną panoramę Doliny Pięciu Stawów Polskich oraz ogólną świetną widoczność poprzez bycie najwyższym w okolicy (najbliższą wyższą górą jest Świnica, lecz i ona znajduje się dobry kawałek od Koziego).

Po zejściu z Koziego zaczął się jeden z trudniejszych, moim zdaniem, momentów na tym szlaku. Chwilę przed zejściem do Żlebu Kulczyńskiego, zawiało na tyle mocno, że ledwo utrzymałem równowagę na pochyłej płycie Buczynowej Strażnicy. Chwilę potem dotarliśmy do jednego z moich ulubionych momentów – praktycznie pionowej ścianki, którą trzeba pokonać przed wejściem na Granaty.

Przejście Granatami również zapamiętałem bardzo pozytywnie, perspektywa zmieniała się z każdym szczytem wchodzącym w ich skład. Na Skrajnym Granacie zrobiliśmy kolejny mały postój, a ja przypomniałem sobie o swoim pomyśle na zdjęcie:

Granat! Na ziemię!

Trudno wybrać najtrudniejszą część Orlej Perci, lecz bardzo możliwe, że okolica Orlej Baszty zyskałaby przewagę w rankingu, gdyż wraz z dużą sypkością szlaku nadeszły spore stromizny i jako osoba z niegdysiejszym lękiem wysokości, w kilku miejscach przypomniałem sobie o szacunku przed wysokością i wyjątkowo ostrożnie stawiałem kroki.

Po przejściu Orlej Baszty czas zaczął mi się dłużyć, lecz podejrzewam, że nastąpiło to przez stosunkowo sporą trudność terenu oraz zniewalającą panoramę Tatr Wysokich w kierunku Rysów. Pod tym kątem „Piątka” oraz jej stawy wyglądały niczym istny cud natury, a sylwetki najwyższych szczytów piętrzyły się jeden za drugim, niczym pozujący do zdjęcia grupowego uczniowie.

Na przełęczy Krzyżne zmodyfikowaliśmy jedynie ubiór, przybiliśmy sobie piątki w ramach gratulacji za przejście najtrudniejszego szlaku turystycznego w polskich Tatrach i ruszyliśmy w dół do „Piątki”, gdyż ochota na piwo wstrząsała nami niemiłosiernie. Po drodze do schroniska okazało się, że wyszła nam cała woda, zatem zaopatrzyliśmy się w jednym ze strumieni wypływających w sąsiedztwie Buczynowej Dolinki.

Osobiście, nie miałem większych trudności z pokonaniem Orlej Perci, lecz mam świadomość, że nie jest to szlak dla typowego turysty, aczkolwiek polecam go każdemu, kto ma wiarę w swoje kondycję i ostrożność.
Po dotarciu do schronu wciąż pozostało sporo czasu do zachodu i drugiego podejścia do astrofotografii, więc na spokojnie załatwiłem wszelkie potrzeby i o 19 byłem już gotów do dzieła.


Dzień 3

Główna grań Tatr: Szpiglasowy Wierch – Gładka Przełęcz

Bardzo lubię robić duże kroki w życiu, iść za ciosem, widzieć gwałtowny progres. Dzień po Orlej Perci przyszedł czas na wędrówkę poza szlakiem, przejście części głównej grani Tatr od Szpiglasa do Gładkiej Przełęczy. W przyszłości chcę zdobywać wymagające szczyty i spróbować swoich sił we wspinaczce wysokogórskiej, zatem kiedyś trzeba wyjść poza oznakowane i zabezpieczone.
Tym razem organizm o wiele lepiej zareagował, znaczy przyzwyczaił się do wysiłku, zatem od początku tempo było wysokie.

Ponownie pogoda zapowiadała się wyśmienicie, lecz bez porywistych wiatrów. Oczywistym jest, że człowiekowi przyjemniej iść, gdy widzi, dokąd zmierza. Bardzo lubię obserwować poszerzające się strefy światła słonecznego oraz zmianę oblicz oświetlonych szczytów. Kozice zaś bardzo lubią obserwować ludzi mozolnie gramolących się do góry:

Droga na Szpiglasową Przełęcz nie należała do zadbanych, lecz szło się dobrze i po chwili słońce zaświeciło nam w twarze, górując nad Mieguszem i Rysami.

Na Szpiglas wchodziłem podczas swej pierwszej wizyty w Tatrach i zapadł mi w pamięci jako łatwo dostępny szczyt, z którego roztaczają się całkiem przystojne widoki. Prowadzący nań szlak jest uważany za jeden z najłatwiejszych w Tatrach Wysokich i zwany przez to „ceprostradą” („ceprami” górale nazywają tatrzańskich turystów, których występuje tu masa).

Krótki postój na kilka zdjęć i batona na Szpirglasie i jazda w dół. Ścieżka przez Liptowskie Mury wiedzie głównie granią i jest dość czytelna, gdyż wydeptana oraz oznaczona kopczykami. Trudności są porównywalne do Orlej Perci, choć nie ma aż tak stromych ekspozycji. Mniej więcej w połowie odcinka występuje wymagający komin o wycenie I, dla którego pokonania musiałem aż schować aparat do plecaka. 🙂
Bardzo przyjemny trekking, gdyż nie napotyka się ludzi, a więc nie trzeba „cześciować” co pięć metrów i człowiek może finalnie wsłuchać się w swoją duszę oraz poobcować z przyrodą w niezmąconym spokoju.

Rzadko kiedy skupiasz się na patrzeniu się w nogi, gdy dookoła tyle pięknych landszaftów, lecz niekiedy trzeba spojrzeć, czy dobrze stawiasz krok i w trakcie takiej czynności dojrzałem kompatybilny kamień.

Przypadek? Nie sądzę.

Widoki pierwsza klasa, pogoda niczym w lato, a człowiek w górach. Czego chcieć więcej? Może tylko, żeby te chwile trwały dłużej i zawsze wszystko sprzyjało.

Na Gładką Przełęcz niegdyś prowadził szlak z „Piątki”, lecz go zamknęli. Prawdopodobnie ochrona przyrody, aczkolwiek ścieżka do dziś jest wyraźna i da się spotkać na niej ludzi.

Odebraliśmy przechowywane w schronisku rzeczy, napełniliśmy brzuchy i postanowiliśmy, że wracamy do Zakopanego, aby ostatni dzień w górach spędzić w nieco innej scenerii – w Tatrach Zachodnich. Aby zrealizować nasz plan, musieliśmy przebić się przez Kozią Przełęcz, do Doliny Gąsienicowej i pokonać kolejne kilometry do Kuźnic.

Po przejściu przez przełęcz, słońce zaczęło zachodzić, a fiolet rozlał się po niebie.

Już pierwszego dnia czyhałem na jakieś odbicia w Morskim Oku, a trzeciego dołożyłem jeszcze jedną abstrakcyjną kompozycję w Czarnym Stawie Gąsienicowym:

Czarny Staw Gąsienicowy z nieco innej perspektywy 🙂

Przy Murowańcu zaczęło już się ściemniać na dobre, a więc szło się szybciej, bez sprawdzania czasu. Na Przełęczy między Kopami objawiło nam się skrzące życiem na tle ciemności Zakopane, co również było bardzo ładnym widokiem dopełniającym ten jakże obfity w smaczki wizualne dzień.

Piękne widoki, sowity wysiłek przez niemal cały dzień – człowiek nie ma czasu się nudzić w takiej konfiguracji. A to bardzo dobrze, bo jeździmy w góry między innymi po to, aby uciec od rutyny i nudy życia codziennego.


Dzień 4

Smak Tatr Zachodnich: Polana Chochołowska, Grześ i Rakoń

Wstaliśmy w Zakopcu, byłem pełen energii jak szatan. Z nadmiaru energii dzień rozpocząłem przypadkowo rozbijając butelkę piwa podczas szarży po schodach i połowa misternego planu poszła w pi… zostawiając elegancki zapach IPY w schronisku młodzieżowym. Posprzątałem po sobie, rzecz jasna, ale zapachu nie dało się wyciągnąć z powietrza, toteż panie pracujące w owym przybytku spędzały ów dzień w aurze chmielu. Shit happens. ¯\_(ツ)_/¯
Autobus zabrał nas na Siwą Polanę, gdzie odczekaliśmy chwilę, nim hordy ceprów przebiły się przez punkt kontrolny TPNu. Wraz z okazaniem uprawnień do wejścia, narzuciliśmy szalone tempo. Trasę przeznaczoną na 9 godzin pokonaliśmy w 6, bo powrót mieliśmy nieco bardziej skomplikowany niż w pierwszą stronę, gdyż składał się z dwóch środków transportu, a zatem czas nas gonił i trzeba było „cisnąć”.

Na Polanie byliśmy szybko, pędząc niemal w tempie krążącej w tamtym terenie ciuchci. Od początku dnia dzięki incydentowi chmielowemu towarzyszył nam akademicki humor, który z czarnym humorem jest za pan brat, zatem sprośne krotochwile dopełniały pejzaż dźwiękowy składający się głównie z posapywań turystów zdobywających wzgórki na trasie o maksymalnej wysokości pierwszego piętra budynku mieszkalnego. Na Polanę Chochołowską doszliśmy jak burza.

Od schroniska należało podejść na Grzesia, a z niego na Rakoń, tam przerwa i biegusiem na autobus. Szliśmy szybko, bo turystów było krocie, a Tatry Wysokie przyzwyczaiły nas do ciszy i spokoju.

Sam byłem zdziwiony swoim tempem – miałem wrażenie, że gdyby to były Rysy, to wszedłbym na nie bez żadnego przystanku. Na Rakoniu zarządziliśmy krótki postój, aby wypełnić brzuchy kiełbasianym mięsem oraz zapełnić baki piwem, które ocalało. Żeby nie było – nie jesteśmy zwyrolami, którzy zaśmiecają park i zakłócają mir parku narodowego nieodpowiedzialnym zachowaniem, lecz postanowiliśmy uczcić udany wyjazd jednym piwem (finalnie dzielonym na dwóch). 😉


Po chwili kontemplacji zaczęliśmy wyścig z czasem, zbiegając ze zboczy Wołowca w szybkim tempie. Plecaki były lekkie, gdyż tym razem nie targałem żadnego statywu czy innych zbędnych ubrań ze sobą, toteż ciało radowało się na znak wzmożonej aktywności. Nawet nie wiem, kiedy pojawiliśmy się z powrotem na Siwej Polanie, ale na naszych oczach odjechał bus i musieliśmy poczekać na kolejny dobre pół godziny, co zadecydowało o szalonym tempie do końca dnia, gdyż po odebraniu rzeczy ze schronu i spakowaniu plecaków na nowo, od razu pognaliśmy na dworzec autobusowy, skąd odjechaliśmy 10 minut po zakupieniu biletów. Po drodze do Krakowa spotkały nas ogromne korki na Zakopiance i do samego końca nie byliśmy pewni, czy uda się złapać pociąg do Warszawy na czas. Dzięki cudownemu manewrowi kierowcy autokaru udało się zgrabnie ominąć większą część zatoru i na dworzec autobusowo-kolejowy w Krakowie dojechaliśmy z wystarczającym zapasem, by zamówić burgera i dowiedzieć się, że na dworcu nie sprzedają alkoholu.
Podróż pociągiem odbyła się na stojąco w zatłoczeniu godnym obór PGRu za czasów świetności.

Po tak sowitym opisie nawet nie mam ochoty pisać podsumowania, ale jestem cholernie wdzięczny, że to wszystko wypaliło i miałem okazję przeżyć tak treściwy czas w górach w tak niepozornych, acz finalnie perfekcyjnych okolicznościach.


Podziel się ze mną swą opinią!