Belfert

Imię me, Rupert. Cokolwiek stworzyło mój wątły organizm, nie było w swej szczodrości sprawiedliwe, gdyż brzemię, które przyszło mi dźwigać na swych barkach, sprawiło o wiele więcej żalu, niż twórca mógł podejrzewać. Obdarzony bowiem zostałem pewną niecodzienną umiejętnościo-przypadłością, której mocy do dziś nie zdołałem w pełni okiełznać.
A wszystko zaczęło się następująco…


Rok 2008, właśnie ukończyłem poziom liceum. Moja przyszłość ciągle pozostawała niejasna, lecz biorąc pod uwagę indywidualny tok nauczania, nie było to nic dziwnego. Niebawem z pomocą przyszła mi jednak własna matka.
To, że będzie chciała ze mną porozmawiać, czułem od dawna. Wspólny żywot stał się nad wyraz kuriozalny, bowiem gdy tylko ma rodzicielka pojawiała się w domu, raczony byłem wieloma niezidentyfikowanymi spojrzeniami, a jej gesty wobec mnie oscylowały w przeciwstawnych granicach pojęcia „skrajność”. Początkowo próbowałem to połączyć z faktem, że nie zwykła mnie tak często oglądać w domu, gdyż po zakończeniu nauki przestałem wybywać na długie godziny do biblioteki, lecz wkrótce przekonałem się, że moje podejrzenia są wielce nietrafne, a sprawa wyłożona przez mą rodzicielkę – niezmiernie ważka.
Dałem jednak jej, i przede wszystkim sobie, trochę czasu, gdyż moja nie do końca męska intuicja wysyłała ostrzegawcze znaki, jakoby po rozmowie z matką wszystko miało się zmienić.
Czekałem więc, spędzając dni na wyciszaniu umysłu i ćwiczeniu kontroli nad własnym ciałem. W praktyce wyglądało to tak, że bardzo dużo czytałem. Szukałem przede wszystkim czegoś, co pozwoli mi uspokoić ciało w trudnych sytuacjach, gdyż takowe zapewne mnie czekały, a podług znalezionych źródeł, pierw należało zaprowadzić harmonię we własnym umyśle. Gdy już posiadłem potrzebną mi wiedzę, przyszedł czas praktyki.
Początkowo trudno było mi funkcjonować w nowym trybie, gdyż musiałem wyrzec się wszelkich dotychczasowych przyjemności takich jak komponowanie muzyki, oglądanie starych filmów lub czytanie wszelakiej literatury faktu. Najbezpieczniej było odciąć się od wszelkich wiadomości, ponieważ mogły one zakłócać kształtowanie się samoświadomości, która jest niezwykle ważna w filtrowaniu treści mających dotrzeć bezpiecznie do mózgu. Sprzyjającym faktem było nieposiadanie znajomych, gdyż, jak wiadomo, takowi mogą przejawiać skłonności do celowych ingerencji w trzecioosobową wolę. Tak czy owak, wyciszanie umysłu szło mi całkiem zgrabnie. Nie można było tego nazwać pełnoprawnym osłupieniem prawidłowymi treściami, lecz można to mniej więcej porównać do malowania płotu. Najpierw ma miejsce spokojne nakładanie farby, a potem czekasz, czy aby po wyschnięciu substancji kolor okaże się pasować. Szło doprawdy dobrze, lecz prawdziwe rezultaty miały nadejść wraz z minionym czasem oraz szczerym wyrzeczeniem.
W końcu jednak, niezależnie od mych opóźniających działań, musiała nadejść chwila rozmowy. Co gorsze, kompletnie się jej nie spodziewałem, szacując, że owe zdarzenie odbędzie się co najmniej tydzień później.
Musicie wiedzieć, że zostałem postawiony przed faktem, który już się dopełnił, zatem jakakolwiek ingerencja w celu zmiany nieprzychylnych dla mnie treści była zwyczajnie niemożliwa.
Wieczór ten, mimo, że sierpniowy, był wyjątkowo chłodny. Już od rana padał deszcz, a słońce nie zaszczyciło swym blaskiem centralnej Polski choć na krótką chwilę. Siedziałem właśnie w salonie przy kominku i czytałem zbiór wywodów stoickich, gdy nagle poczułem swędzenie na karku. Chwilę później przerwałem lekturę i postanowiłem się odwrócić, aby potwierdzić przeczucie. Stała tam, patrząc na mnie poważnym wzrokiem i smutno uśmiechając się samymi jeno kącikami ust. Zawsze podziwiałem jej umiejętność bezszelestnego pojawiania się w domu oraz wyczucie odpowiedniego momentu wywołującego przeszywające dreszcze. Jak można odczuwać coś takiego na widok własnej matki, niektórzy zapytają. W tym momencie dodam, że moja rodzicielka od dłuższego czasu nie przejawia niemal żadnych emocji, a na jej licu na stałe zagościła niepodatna na wszelkie czynniki powaga.
Zmierzajmy jednak do sedna sprawy, a mianowicie sytuacji, w której odbyła się długo oczekiwana rozmowa. Starałem się nie odzywać słowem, lecz postawę zachowałem otwartą, dając znak, że czekam na jej ruch. Po zręcznym usadowieniu się w głębokim bordowym fotelu o dębowym obiciu, mama w końcu przemówiła:
– Rupercie, być może twój wrodzony zmysł obserwacji pomógł w zanotowaniu pewnych zmian w naszym otoczeniu. Czekałam, ile mogłam, abyś w spokoju ukończył szkołę i przygotował się do nieuniknionego przejęcia rodowej powinności. Historia, którą za chwilę poznasz, jest powiązana bezpośrednio z naszym pałacem.

Otóż, wiele lat temu, w czasach panowania bezprawia, tereny te były pokryte nieprzebytymi lasami oraz moczarami, a poza dziką zwierzyną próżno było tu szukać jakichkolwiek form życia. Indreu, nasz przodek, został zmuszony do zaczęcia nowego życia z dala od szlacheckich układów. Pech chciał, że wystawiono za nim listy gończe oraz wysłano oficjalnego wysłannika dworu, który miał go aresztować w związku z oskarżeniami, prawidłowymi zresztą, za napaść na konwój królewski i przechwycenie pewnego perskiego woluminu. Jak się zapewne domyślasz, prąc w kierunku przeciwnym od siedzib możnowładców, nasz dziad trafił na bezkresne, pustelnicze mokradła. Tutaj właśnie odkrył zgliszcza podziemnych Komnat, w których wszystko się zaczęło.
Przestudiowanie zawartości skradzionego dokumentu było dla niego priorytetem, zatem pierwsze kilka tygodni poświęcił zgłębianiu tajników wiedzy zakazanej oraz praktykowaniu początkowych zaklęć. Za sam przechwyt reliktu groził mu stryczek, lecz dodatkowo w połączeniu z korzystaniem wychodził wyrok na miarę skręcania pasów zdartej skóry wraz z podwieszaniem na wyłamanych partiach delikwenta, najczęściej łopatkach. Niegdysiejsza zapalczywość w sądach oraz popularność tortur sprawiła, że wówczas niemal każdy ciężki zbrodniarz miał nieprzyjemność zasmakowania finezji cechu katowskiego. Po latach wewnętrzne spory sprawiły, że organizacja zaczęła podupadać, a razem z nią wymyślne metody sprawiania człowiekowi bólu pokuty, lecz nie to jest jednak istotne, synu.
Nie zważając na potencjalne konsekwencje, Indreu z dnia na noc stawał się coraz potężniejszy za sprawą tematyki skradzionych manuskryptów. Wszystko ma niestety w życiu swoją cenę. W zamian za wiedzę oraz nabyte zdolności stracił część siebie, a mianowicie tą, która odpowiadała za okazywanie uczuć. Wydaje się to być banałem w porównaniu do mocy, którą zyskał, lecz pomyśl, Rupercie, jak to jest nie mieć satysfakcji z żadnej przedsięwziętej inicjatywy?
Sanna umilkła. W jej oczach nie jawiło się nic oprócz szarości porównywalnej z sadzą tworzącą się nieraz przy kominie. Napięcie we mnie rosło, bowiem wiedziałem, do czego zmierza i co próbuje mi przekazać pośrednią metodą, jednak póki co trzymałem nerwy na wodzy. Tygodnie wyrzeczeń pewnikiem nie poszły na marne.
W końcu wszak kontynuowała:
– Idąc dalej, Indreu postanowił zbudować pałac w miejscu, pod którym znajdowały się opuszczone od lat Komnaty. Trochę czasu mu to zajęło, gdyż wzniesioną budowlę starał się ukształtować na wzór niegdyś zobaczonego poznańskiego pałacu. Wraz z konstrukcją fizyczną, na budynku postawił również coś, co jedni nazwaliby iluzją, lecz w rzeczywistości było…drugim, ukrytym wymiarem. Wstań teraz i podążaj za mną. Radzę zaopatrzyć się w żagiew.
Wyszliśmy z salonu i podążaliśmy w kierunku piwnic. Na zewnątrz było już niemal czarno, a z ogrodu dochodziły pieśni ludowe insektów. Stojąc przed zejściem pod ziemię i wsłuchując się w trzask palonej pochodni, czekałem, aż w końcu naciśnie na zakurzoną poręcz klamki. Stało się jednak inaczej, powietrze zgęstniało, a matka przyłożyła dłoń do powierzchni drzwi.
– Popchnij – powiedziała, a ja posłusznie postąpiłem według jej woli.
Drzwi rozwarły się z cichym skrzypieniem ukazując nam schody w dół. W nos uderzył mnie świdrujący zapach wilgoci i, co gorsze, gęstniał z każdym pokonanym stopniem. Po Komnatach Indreu’a nie było śladu, zamiast tego widniały przed nami zrujnowane pomieszczenia gospodarcze oraz szatnie i toalety.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytałem matkę czując, że ma to jakiś związek z iluzją pałacu.
– Cały czas w tym samym miejscu, zatem biorąc pod uwagę moje słowa, łatwo można wydedukować, iż w którymś z dwóch dostępnych wymiarów. Zaraz się przekonasz, lecz póki co, wróćmy na górę.
Stąpając ponownie po schodach, usłyszałem dzwonek. Przystanąłem, a po chwili poczułem zawroty głowy.
– Spokojnie, zaraz minie – matka złapała mnie za ramię. – Pełnoprawnie przekroczyliśmy wymiar, w dodatku był to twój pierwszy raz, więc musiał nastąpić jakiś skutek uboczny. Szczęśliwie, nasz ród jest domyślnie odporny na większe następstwa, a z czasem zyskujemy niepodatność nawet na te mniejsze. Pierwsze koty za płoty – przez jej twarz przemknął ledwie dostrzegalny cień uśmiechu.
Wyszliśmy przez drzwi akurat, gdy echo dzwonka ucichło. Nie na długo jednak, bowiem po chwili z sal zaczęły wybiegać dzieci. Dopiero ten fakt sprawił, że mój mózg zbadał uważnie otoczenie, będące diametralnie inne od wnętrza naszego pałacu. Konstrukcja oczywiście pozostawała wciąż ta sama, lecz na tym podobieństwa się kończyły i z trudem obserwowałem nowy porządek.
Kolejnym odebranym szokiem okazała się pora dnia. Gdy schodziliśmy do Komnat, noc dopiero co witała się ze światem, otulając okolicę płaszczem mroku, jednak tutaj słońce wdzierało się przez wąskie okna holu, obwieszczając dumnie swe położenie w zenicie.
Wtem zauważyłem czwórkę dziewczynek szarżujących wprost na nas, zatem szybkim skokiem uniknąłem zderzenia.
– O co im chodzi?! – nie starałem się ukryć zdziwienia.
-Spokojnie, jesteśmy nie do końca widzialni, gdyż przebywamy poza natywną strefą. Dopóki nie zechcesz się ujawnić, dopóty w twoim miejscu dla każdej lokalnej postaci stoi powietrze. Obecnie nie będziesz potrafił tu zaistnieć, lecz bądź cierpliwy, Rupercie.
Nie powiem, słowa matki wcale mnie nie uspokoiły. Wręcz przeciwnie, do listy zagadek dopisać mogłem kolejną kwestię. Pozostałem jednak posłuszny i spokojnie ruszyłem za swoją rodzicielką. Uspokojenie nadeszło nadzwyczaj szybko, zatem obiektywność, więc dostrzegłem piękno owego nowego dla mnie wystroju pałacu. Jasne, ciepłe barwy klatki schodowej stanowczo bardziej pasowały aniżeli nasza ciemnobrązowa alternatywa. Do tego całość była o wiele lepiej zachowana, a zdobione poręcze zdawały się pochłaniać wpadające przez okna promienie słońca.


Po wejściu na piętro dostrzegłem na przeciwległej ścianie kilka portretów znanych polskich osobistości patrzących badawczym i dostojnym wzrokiem w dal. Oprócz tego, po jednej i drugiej stronie znajdowały się sale lekcyjne, z których właśnie wychodzili ostatni uczniowie wraz z nauczycielami.
Przerąbane, pomyślałem, być takim nauczycielem. Ciągły hałas, zgraja niewdzięczników i nieustanne przemowy w kierunku dzieci. Totalnie nie moja działka. Na moje nieszczęście, Ironia słuchała.
Po obejściu tego piętra, matka przemówiła:
– Wszystko jest w porządku, przejdźmy teraz przez człon mieszkalny na poddasze i do wieży. Chcę ci coś pokazać, synu.

Nie oponowałem, gdyż było to ciekawe doświadczenie, nie do zapomnienia. A przynajmniej tak mi się wydawało, gdyż skoro nie słyszałem nigdy o podobnych, międzywymiarowych podróżach, nie mogły być one rzeczą powszechną.
Weszliśmy do klasy znajdującej się najbliżej klatki schodowej i przeszliśmy między ławkami na jej koniec. Nie zrozumiałem nieco tego ruchu, ponieważ był to ślepy zaułek, a miejsce, które łączyło normalnie dwie części pałacu, w tym wymiarze nie istniało.
– Ty pierwszy – usłyszałem.
– Co, ja pierwszy? – ponownie tego wieczornego poranku wyraziłem zdziwienie.
– Przechodzisz. Przez ścianę.
No dobra, to było dziwne. Pomyślałem jednak logicznie i uznałem, że moja matka nie robiłaby ze mnie idioty. Ponadto nasz pałac na każdym kroku odkrywał przede mną coraz to nowe tajemnice i podobnie mogło być również w tym wypadku, zatem śmiało postąpiłem naprzód…i przywaliłem czołem w ścianę. Chyba każdy człowiek w takiej sytuacji zamknąłby oczy, nie inaczej było również ze mną. Nic dziwnego było również w otworzeniu oczu, lecz to, co mi się ukazało, już należało do rzeczy nietypowych, bowiem była to część mieszkalna naszego pałacu, do której dostępu strzegło kilkanaście ułożonych pustaków do pary z zaprawą murarską, i w które teoretycznie przed momentem uderzyłem. Ze stuporu wyrwało mnie lekkie pchnięcie w plecy, to Sanna poganiała mnie, abym nie blokował swą sylwetką przejścia. Ustąpiłem jej miejsca, wchodząc do skromnych rozmiarów pomieszczenia, częściowo obmalowanej farbą o kolorze skóry noworodka i skrzywiłem się na myśl o mym porównaniu oraz kilku nieobyczajnych myślach wielce niepoprawnie rozwiniętej fantazji. Z kolejnego osłupienia wyszedłem na rzecz podniesionego głosu rodzicielki. Wyraźnie jej się śpieszyło, a ja coś łatwo dawałem się rozproszyć. Postanowiłem zwiększyć swoją czujność skupiając się na wizycie w obecnym wymiarze, więc po chwili wytężonego funkcjonowania dotarliśmy na poddasze i niedługo potem do wnętrza wieży. Stanęliśmy oboje przy oknie, z którego rozpościerał się widok na południe. Wszystko na zewnątrz pokryte było śniegiem.
Nic z tego nie rozumiem, pomyślałem.
– Niebawem wszystko ci wyjaśnię – odrzekła na głos moja matka. – lecz pierw wróćmy do nas, uwaga.
Złapała mnie za rękę i po chwili staliśmy przed naszym kominkiem. Drewno w nim zawarte oraz świece w lichtarzach wypaliły się już jakiś czas temu, zatem zmniejszony poziom oświetlenia pozwalał na rozgoszczenie się pewnego ciała niebieskiego świecącego dziś nadzwyczaj mocnym, hipnotyzującym wręcz blaskiem.
Nie ponaglałem jej, nadgorliwość mogła być w tym wypadku nierozważna, gdyż sam nie do końca wiedziałem, jakimi mocami dysponuje moja matka.
Po chwili gestem wskazała fotel, sama stanęła do mnie plecami, przed kominkiem. W tejże również pozycji zaczęła swój monolog.
– Nie jest dobrze, synu. Wraz z kolejnymi pojawiającymi się wyzwaniami coraz bardziej tracę siły witalne. Wrócę raz jeszcze do naszego przodka. Jak już wcześniej wspominałam, parał się on czarną magią. Jego osiągi były wszakże nad wyraz prędkie, wielce progresywne. Zawarł on pakt, z pewną istotą, znaną jako Mesharme-Fe, oddając swą duszę w zamian za potęgę. Nie był to jednak pakt, podobny do takiego, jaki zawarł Twardowski, lub Faust, gdyż w zamian za duszę, wyrzekał on się nieśmiertelności, a po życiu doczesnym jego duch wstąpi w obiekt, będący naszym domem. Obaj zagrali jednak nieczysto. Zasadniczo, zdrada demona była raczej pewnikiem, zatem Indreu przed śmiercią umieścił część siebie w nie-świecie, wyjątkowo sprytnie obierając przemianę, czyli lokując skrawki duszy w czyjejś powłoce, lecz o tym za moment. Przekręt Mesharme-Fa polega na wyniszczeniu naszego rodu, lecz kieruje się on trudną do pojęcia dla mnie logiką zawiści. Uprzedzając troskę, nic nam nie grozi, lecz tylko dopóki znajdujemy się w pałacu. Kiedyś było inaczej. To, co teraz powiem, może się wydać absurdalne, lecz to wszystko dzięki komarom. Insekty te, zostały nowym domem duszy Indreu, obejmując w swym zasięgu bezkres ziem. Wszędzie, gdzie były komary, nie mógł przeniknąć żaden czort. A to dlatego, że zyskał on immunitet wśród demonów. Czar, raz rzucony, nie może zostać przełamany. Prawdopodobnie właśnie ze względu na ten podstęp to my, jedyni żyjący sukcesorzy rodu, zostaliśmy obrani za cel eksterminacji. Zaklęcie ochronne nas nie obowiązuje, a bez nas zemrze również i Indreu. Choć to ostatnie to i tak kwestia czasu. Ze względu na rozprzestrzenianie się plagi komarów, rząd podjął decyzję o rozpylaniu środków zwalczających. Tu, na bagnach nadal nic nam nie grozi i raczej będzie tak zawsze, jednakże nie będziemy mogli tu żyć wiecznie, a wyjście poza zasięg plagi może rychło zakończyć się tragedią. Rozumiesz więc, że muszę podjąć pewne środki, które pozwolą na utrzymanie sukcesji, oraz zapewnią ci bezpieczeństwo. Od jutra zaczniesz zgłębiać tajniki Nauk Zakazanych, bowiem istnieje duże prawdopodobieństwo, iż raz wyruszywszy w celu zneutralizowania, nie powrócę tu ponownie. Dlatego ktoś musi przejąć moje brzemię, od czarnodzicielstwa, poprzez komunikację z Indreu, kończąc na sterowaniu drugim obecnym tu wymiarem.
Cały ten czas słuchałem z niedowierzaniem, choć matka nie mogła tego zauważyć, gdyż ciągle stała do mnie tyłem. Najwyraźniej tak było jej łatwiej, a może zwyczajnie robiła to dla mnie, by nie patrzeć mi w oczy, co mogłoby tylko utrudnić odbiór ogromu wyłożonych kwestii.
– Zapewne zauważyłeś różnicę czasową, która istnieje pomiędzy jednym miejscem, a drugim – kontynuowała. – Dzieje się tak, ponieważ nasz dziad nie chciał tracić czasu i zresetował drugi wymiar o tyle, ile zajęło mu wznoszenie pałacu oraz nastrojenie wszelkich obecnych w nim mechanizmów. Różnica wynosi około półtora roku, niemniej jednak ma dla nas zupełnie inny przepływ czasu. Przebywając tam, nie starzejemy się, a jedynie tracimy siły.
To wyjaśniało dlaczego Sanna tak często wracała wycieńczona. Choć nie dawała tego po sobie poznać, za każdym razem czułem bijącą od niej aurę.
– Teraz, gdy stałeś się wystarczająco dorosły, jestem pewna, że podołasz pozostawionym przeze mnie zadaniom. Zwłaszcza, że tak zażyle studiowałeś ostatnio kontrolę nad swym umysłem i ciałem. Musisz wiedzieć, że jestem dyrektorką Szkoły, w której niedawno byliśmy i to samo czeka ciebie, mój synu. Chcąc, nie chcąc, staniesz się belfrem.

*

Nauczanie zaczęliśmy faktycznie dnia następnego. Ksiąg w mym życiu pojawił się bezmiar, zwłaszcza w pierwszej fazie dnia, gdy matka musiała dbać o Szkołę. Po jej powrocie zajmowaliśmy się praktyką, oraz wdrażaliśmy powoli widzenia z pozostającym w stanie częściowej hibernacji Indreu. Początkowo czułem się nieswojo stosując mentalną mowę wobec zastygniętych na sklepieniach Komnat komarów, lecz z czasem udało mi się wykształcić ów zmysł. A kiedy już nauczyłem się rozmawiać ze swym przodkiem, matka mogła poświęcić mi nieco mniej uwagi, gdyż nie była dłużej jedyną osobą, od której mogłem czerpać zasoby obszernej wiedzy.


Najgorsze czekało jednak wciąż na mnie.
Kompletnie nie wyobrażałem sobie bycia dyrektorem szkoły oraz nauczycielem. Wiedziałem, że muszę temu podołać, gdyż prawidłowe funkcjonowanie tego wymiaru było niezbędne, aby Indreu mógł funkcjonować. Zależność ta wynikała z pozostawienia większej części duszy w murach pałacu, i każde z dzieci tudzież nauczycieli było niczym obligatoryjny organ weń zawarty.
Mając na uwadze to powiązanie, starałem się wdrażać w życie Szkoły z entuzjazmem. Choć pedagog ze mnie marny, to za mentorkę miałem osobę doświadczoną, zatem miarowo robiłem postępy.
Zawsze słyszałem, że niektórych umiejętności nie da się posiąść inaczej, niż za sprawą dziedziczenia genów. Tak też musiało być w przypadku praktykowania czarnodzicielstwa, z dnia na dzień widziałem postępy, lecz również z dnia na dzień mój umysł zdawał się zatracać w szarości emocjonalnej. Coś za coś, mawiali.

*

Jak już zapewne wiecie, zwą mnie Rupert i cokolwiek stworzyło mą kruchą, ludzką skorupę oraz zawarty w niej mizerny umysł, nie okazało mi litości.
Moja matka wybyła i zostałem sam. Od czasu do czasu odwiedzał mnie jedynie Beniamin, przyjaciel rodziny będący onegdaj mym indywidualnym nauczycielem, przynosząc wieści ze świata oraz uzupełniając zapasy.
Według jego słów, polityka rozpyleniowa rządu wyparła niemal 90% populacji natrętnych insektów. Wkrótce jednak przekonałem się na własne oczy, jak prawdziwe były jego słowa, gdyż po przejściu do wymiaru Szkoły zastałem to miejsce wyjątkowo ciche, a każda lekcja odbywała się w ogólnym bezładzie. Zarówno nauczyciele wydawali się nie wiedzieć, o czym prawią, jak i dzieci, których wyrazy twarzy mówiły „co ja tu właściwie robię?”. Ponadto, im bliżej Komnat, tym bardziej dostrzec można było defekty budynku takie jak pękanie posadzki czy łuszczenie się farby. Sytuacja tylko się pogarszała, a Sanna nadal nie wracała.
Pewnego dnia zszedłem do swego dziada, mając nadzieję, że uda mi się z nim porozmawiać na temat nadchodzących trudności.
– Czuję Go, Rupert. Czuję Zło. – treści, które starał mi się przekazać, dochodziły do mnie jak przez mgłę. – Sanna nie da mu rady, dziecko. Musisz obudzić w sobie czujność. Nadchodzi… Po-rząd-d-d…
-Kto nadchodzi? – zapytałem, lecz odpowiedzi nie było dane mi już usłyszeć. Bycie budynkiem i chmarą insektów jednocześnie nie może należeć do zadań łatwych, zwłaszcza, gdy stajesz się obiektem eksterminacji. Wyszedłem zatem z Komnat i udałem się do swojego dyrektorskiego gabinetu. Najbliższą lekcję miałem dopiero za półtorej godziny, zatem mogłem na spokojnie przeanalizować wypowiedź Indreu. Zdjąłem swój skórzany płaszcz i zawiesiłem go na oparciu fotela po czym podszedłem do okna. Na zewnątrz działo się coś dziwnego, mianowicie obserwowałem pewne załamanie cyklu. Nie znam się na sprawach pogodowych, lecz dotychczas raz upadłe liście nie powracały z powrotem na drzewo. Późna jesień, która odwiedziła naszą okolicę kilkanaście dni temu, wyraźnie odmłodniała o parę tygodni.
Miałem złe przeczucia, cały wymiar wydawał się wariować. Kompletnie nie wiedziałem co robić, gdy nagle przypomniałem sobie o posiadaniu Ksiąg Zakazanych. Wszak przestudiowałem większość z nich, lecz teoria często potrafi ulecieć z głowy, a już na pewno przy dużych ilościach pochłanianego materiału w niewielkich odstępach czasowych. Pierwszym podjętym przeze mnie krokiem było powrócenie do źródła problemu. Dopaść nas próbował demon, o którym tak naprawdę nic nie wiedziałem. Przestudiowałem perski bestiariusz raz jeszcze, lecz bez skutku. Skoro Indreu zawarł z kimś pakt, musiał o nim coś wiedzieć, a zatem odpowiedź musiała się znajdować w starych woluminach! Położyłem dokument na parapecie i w zamyśleniu walczyłem ze swą bezradnością. Wtem patrząc na liść powracający na drzewo wpadłem na pozornie banalną ideę.
– Powrót, powrót, powrót… A gdyby przeczytać tę książkę od końca? – sam nie wierzyłem w wypowiadane przeze mnie słowa.
Mimo to spróbowałem, a oczom mym ukazywać zaczęły się całkiem inne, niewidziane dotąd przeze mnie ilustracje. Mogłoby się wydawać, że oddanie na rycinie kogoś tak potężnego, jak starożytny demon, jest niemożliwe, lecz te ilustracje zdawały się żyć, pulsować, a emanująca z nich potężna aura wprawiała widza w paraliżujące osłupienie. Pod właściwą ryciną widniał pewien napis, niebędący dla mnie zrozumiały, gdyż nie pojmowałem owej starożytnej mowy. Nie zrażałem się jednak, gdyż wiedziałem, że Indreu ją zna, a zatem powinien mieć gdzieś jakieś pomoce. Nie było czasu do stracenia, zatem odwołałem swoją lekcję i udałem się wraz z otwartym bestiariuszem w poszukiwaniu rozwiązania.
Minęła dopiero połowa dnia szkolnego, a ja już czułem ogarniające mnie zmęczenie. Po zejściu do Komnat zacząłem szukać odpowiednich dokumentów pozwalających na rozszyfrowanie tajemnicy, lecz przez bardzo długi czas robiłem to bezskutecznie. Co więcej, bałem się, że mój dziad nie będzie w stanie skumulować odpowiednich sił, aby się ze mną porozumieć, lecz mimo to spróbowałem. Również bez powodzenia. Zrezygnowany oparłem się o ścianę, opuszczając książkę na wiotkich rękach. Po raz kolejny bezradność wysysała ze mnie siły oraz motywację do dalszych działań. Podniosłem wolumin do góry decydując się na ostatnie podejście i wtedy z sufitu zaczęły pikować komary. Po chwili obok nieznanego pisma ukazał się perfekcyjnie uporządkowany napis stworzony z insektów:

MESHARMEGLANIDYUS FEROTRICYAN, CHAOS

Błyskawicznie oderwałem się od ściany i pognałem w kierunku właściwej Szkoły. Modliłem się w duchu, że zastanę całą klasę w jednym miejscu, gdyż według mych przypuszczeń odwołanie zajęć mogło się okazać bardzo nierozsądnym ruchem. Domeną Mesharme-Fa był chaos, a chaos to inaczej nieporządek. Brak zaplanowanej lekcji mógł osłabić barierę drugiego wymiaru, sprawiając…wolałem nawet nie myśleć, co się mogło do nas dostać.
Wybiegłem na hol, pośpiesznie zapieczętowałem drzwi do Komnat. Kilka sekund później wbiegałem już po schodach na pierwsze piętro, gdy nagle usłyszałem ryk. Cała konstrukcja drżała pod wpływem potężnego basu, a z sufitu wprost pod moje nogi spadł wielki płat farby.
– WSZYSCY DO SWOICH SAL – ryknąłem ile sił w płucach, lecz nadal zbyt słabo, aby przebić się przez rozrywającą przestrzeń kakofonię.
Musiałem spróbować inaczej, lecz na szczęście matka zdążyła nauczyć mnie wydawania poleceń mentalnymi furtkami w Szkolnym wymiarze. Skoncentrowałem się i wysłałem wiadomość do wszystkich zagubionych w tumulcie jednostek. Poprosiłem ich o stawienie się w sali, z czym nie było kłopotów, gdyż każdy z członków szkoły zawsze przebywał w budynku lub jego bliskiej okolicy. Uwarunkowane to było ograniczoną przestrzenią wymiaru, gdyż roztaczał się on na jedynie kilkadziesiąt metrów w promieniu pałacu. Gdyby porównać go do makiety domku dla lalek, wielce by to było akuratne, lecz nie czas na podobne zabawy stylistyczne.
Wkroczyłem do sali, w której zaraz stawić się mieli moi podopieczni i domknąłem wszystkie okna. To, co działo się na zewnątrz, było istnym koszmarem. Gdyby spróbować zdefiniować znaczenie „pór roku” na podstawie tego wymiaru, wyszłoby, że każda z nich trwa mniej więcej pięć sekund. Z przerażeniem obserwowałem spadające z gałęzi liście, które po chwili zastępowane były przez kwitnące pączki. W międzyczasie za moimi plecami zgromadziła się cała Szkoła.

Nie zwlekając dłużej, zacząłem przemowę:
– Słuchajcie uważnie, ponieważ istnieje prawdopodobieństwo, że nie będzie czasu na powtarzanie. Pewna kreatura usilnie dąży do zniszczenia mojego rodu oraz wszystkiego, co z nami powiązane. W działaniach kieruje się chaosem, a wszystkie otaczające nas szkody to oznaka jej bliskości. Nie wiem, kiedy przyjdzie nam się zmierzyć, ale jedyną metodą na pokonanie demona, jest zaprowadzenie idealnego ładu w Szkole. Być może nawet to nie wystarczy, lecz na pewno w jakiś sposób wpłynie na ową siłę nieczystą, a wtedy doprowadzę do bezpośredniego starcia. Przez cały czas będziecie chronieni, ale tylko dopóki nie postanowicie wyjść poza mury pałacu. Na zewnątrz panuje już piekielny nieład i nikt, kto nie posiada mocy nie będzie tam bezpieczny.
Wraz z ostatnim dopowiedzianym przeze mnie słowem na dworze coś błysnęło. W jednej chwili czas wokół mnie się zatrzymał, a z portalu na podwórzu wypadło bezwładne ciało Sanny. Przezwyciężyłem szok i otoczyłem pałac barierą, przywracając ruch wszystkim zebranym.
Prędko i oszczędnie poleciłem moim podopiecznym udać się do swoich klas i ławek. Ponadto powiedziałem nauczycielom aby prowadzili lekcje według największego porządku, a dzieciom – aby z posłuszną aktywnością wykonywali polecenia opiekunów. Tylko wtedy wszystko mogło się udać.
Piekło na zewnątrz trwało nieustannie, a z portalu powoli wychodziła jakaś olbrzymia, kanciasta sylwetka.
Zacząłem lekcję języka polskiego. Jako temat wybrałem dokładnie ten, który przypadał na dzień dzisiejszy. Rozdałem elementarze i zacząłem prawić. Czas mijał, a na podwórzu widniał już niemal cały korpus demona. Początkowo dzieci nie mogły przełamać grubej bariery trwogi, lecz po kilku minutach życzliwych zajęć po raz pierwszy poczęły ukazywać śmiałość. Gdy wszystko szło pomyślnie, zacząłem zauważać, że z biegiem czasu portal się zawęża, blokując zakleszczoną w wymiarach głowę Mesharme-Fa. Mimo okazji należało kontynuować zgodnie z planem, a dopiero potem działać wobec zastanej rzeczywistości. Po czterdziestu czterech minutach podyktowałem uczniom pracę domową oraz pochwaliłem je za aktywność na dzisiejszych zajęciach. Gdy zabrzmiał dzwonek, podziękowałem dzieciom za dzisiejszą obecność oraz pozwoliłem im się udać na przerwę. Przez uchylone drzwi ujrzałem, że w innych salach sprawy zakończyły się równie pomyślnie. Jako ostatni wyszedłem z klasy. W holu panował porządek, a wszelkie ślady chaosu zniknęły. Żadnych pęknięć, złuszczonej farby czy pyłu, ale sytuacja różniła się również od tej, gdy po raz pierwszy ujrzałem wnętrze pałacu. Mogło być lepiej, lecz póki co postanowiłem zwalczyć śmiertelne niebezpieczeństwo. Spojrzałem w plan, zaczęła się przerwa obiadowa. Miałem dwadzieścia kilka minut na pokonanie demona i powrót na kolejną lekcję. Mogło się udać, lecz trzeba było działać szybko i stanowczo.
Odnowiłem tarczę wokół pałacu i wyszedłem na dziedziniec. Demon wciąż tkwił zakleszczony na wysokości potężnego, nabrzmiałego karku. W trakcie przerwy niewiele mogło zboczyć ze Szkolnego porządku, zatem o jego pozycji w ciągu następnych kilkunastu minut byłem niemal pewny.
Powoli podchodziłem w stronę Sanny, zachowując pełnię gotowości, na wypadek nieoczekiwanego zwrotu akcji.
Pochylając się nad matką w celu sprawdzenia oznak życia poczułem jednak ból głowy, a po chwili przede mną pojawił się portal, z którego wyłoniła się zablokowana głowa demona. Odskoczyłem w bok, stawiając przed sobą ekran ochronny, lecz koniec rogu czarta i tak zahaczył o moją twarz, rozcinając skórę pod nosem. Po brodzie ciekła mi krew, a przecięte przez barierę rogi demona bezładnie spadły pod moje stopy. Mesharmeglanidyus ryknął, a powstały jazgot sprawił, że…Sanna się ocknęła. Nienaturalny obrót spraw rozszerzył portal i głowa demona nie była dłużej uwięziona. Bez wahania, a wręcz odruchowo opuściłem tarczę i pchnąłem energią kinetyczną jeden z odciętych rogów w kierunku, gdzie powinna pojawić się uwolniona głowa. Kątem oka dostrzegłem, że moja matka podąża za mym przykładem i również rzuca zaklęcie, przyśpieszając prędkość wyrzuconego przeze mnie pocisku. Niestety w trakcie lotu czar powodujący stabilizację pór roku przeminął, a róg nieco wyhamował trafiając po drodze w spadające liście.
Następne sekundy obfitowały w brak zrozumienia sytuacji.
Upadłem na bez czucia w kończynach na ziemię, to samo stało się z Sanną.
Nie zauważyłem.

EPILOG

Otworzyłem oczy, spróbowałem poruszyć kończynami. Sukces. Powoli podniosłem głowę, obmacałem twarz. Zaraza, raczej pozostanie mi blizna, nawet po zastosowaniu zaklęć klonujących tkanki. Lepsze to, niż śmierć, pomyślałem. Wstałem z łóżka i przejrzałem się w lustrze. Cholera, ciekawe ile tak leżałem, skomentowałem wygląd swego lica.
Kontemplację przerwało pukanie do drzwi.
Odziałem szybko pozostawiony przy łóżku komplet świeżych ubrań i zerknąłem w lustro raz jeszcze.
Lepiej nie będzie, powiedziałem na głos, po czym wzruszyłem ramionami i wyszedłem z pokoju.
Oczom mym ukazała się Szkoła wraz z jej mieszkańcami.
– Przyszliśmy do pana belfra zobaczyć, jak się czuje – wybąkała dziewczynka o imieniu Nabissa.
Roześmiałem się, pierwszy raz od dłuższego czasu.
– Czuję się wyśmienicie, dziękuję wam – odparłem ze szczerą radością. – Czy wiecie, co z moją matką?
– Pozwól za mną, Rupercie – powiedział ktoś za moimi plecami.
Odwróciłem się i ujrzałem mojego niegdysiejszego nauczyciela, Beniamina. Podszedł do mnie i serdecznie potrząsnął moją dłonią.
– Do dzieła zatem – odparłem i obaj ruszyliśmy w stronę Komnat.
Zdziwiło mnie, że po otwarciu drzwi przez mego mentora, od razu uzyskaliśmy dostęp do starej części pałacu, nie wymagał on od nas autoryzacji.
Matka siedziała na pryczy z rękami złożonymi na kolanach.
– Zostawię was na chwilę samych – rzekł Beniamin i wycofał się chyłkiem.
Nie oponowałem, czekałem na znak od Sanny. Ten nastąpił nadzwyczaj szybko.
– Rupert – uśmiechnęła się. – Jestem z ciebie dumna. Przerosłeś moje najśmielsze oczekiwania, choć sama nieco zawiodłam. Niestety mam zarówno dobre, jak i złe wieści. Jak zapewne wywnioskowałeś, pokonałeś Mesharmeglanidyusa Ferotricyana, lecz nie obyło się bez strat. Róg, który zakląłeś, trafił w demona podczas tymczasowej zimy, pokryty lodową pokrywą, co pozwoliło na zneutralizowanie Władcy Chaosu. Niestety jego koniec oznaczał również koniec Indreu, gdyż zawarta lata temu umowa przestała istnieć, zatem i nasz dziad. Pozostawił nam jednak po sobie pamiątkę, przenosząc finalnie swoją duszę, do Szkolnego wymiaru, lecz w postaci płynnej, zatem uniemożliwiającą wszelką komunikację. Manewr przez niego wykonany ustabilizował sytuację i nie odczuwamy dłużej skutków przebywania w nienatywnym pałacu, choć czas zaczął płynąć normalnie.
– Widzę, że powrócił również koloryt emocjonalny – pozwoliłem sobie jej przerwać.
– Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałam ci powiedzieć. – zrobiła przerwę. – Chyba, że już również wiesz?
– Nie, cóż to takiego?
– Lekarz zdiagnozował u ciebie pewną przypadłość, która okazała się jedną z pamiątek po demonie… Tuż po uderzeniu rogu, rzuciłeś ekran ochraniający nas przed odłamkami zimna, lecz te były tak potężne, że odmroziło ci dłonie i prawdopodobnie będziesz już zawsze miał z nimi problem.
Cholera, dopiero teraz zauważyłem stań swych grabi. Pokryte były czerwono-bladą, popękaną skórą i faktycznie, słabo to wyglądało.
– No cóż, zawsze mogło być gorzej – odparłem, świadom swego szczęścia.

Podziel się ze mną swą opinią!